Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Get miał słabości jak każdy facet. Rozmowa z jego bratem, Januszem Stankiewiczem

Robert Migdał
Eugeniusz Get Stankiewicz zmarł 10 kwietnia zeszłego roku
Eugeniusz Get Stankiewicz zmarł 10 kwietnia zeszłego roku Tomasz Hołod
Eugeniusz Get Stankiewicz, rysownik i miedziorytnik, w 24 czerwca otrzymał pośmiertnie tytuł Honorowego Obywatela Wrocławia. Z jego bratem, Januszem Stankiewiczem, rozmawia Robert Migdał

Skąd się wziął "Get"?
Wcześniej Get był dla mnie Getasem - tak się nawet do lat 60. podpisywał pod obrazami. No bo jak miałem mówić do niego? Eugeniusz? Gienek? A potem jego dziewczyna, a potem żona skróciła, przerobiła "Getas" na "Get". Bo było krócej. Jak pojechał po latach do Stanów, to wszyscy się zachwycali tym jego "get" (po angielsku "dostawać"), a jemu to było obojętne, bo angielskiego nie znał. A przynajmniej mało w tym języku mówił.

W ogóle mało mówił.
Jak już chciał coś powiedzieć, to mówił wyraźnie, po polsku. Rzeczywiście mówił mało, bo nie chciał komentować swoich prac, zachowań. To ja za niego musiałem wiele spraw tłumaczyć, wyjaśniać.

W domu, prywatnie, też był milczkiem?
Nie mówił. Twierdził: "Jak pracujesz, to nie mówisz, a jak nie masz nic do roboty, to gadasz". A on pracował cały czas.

Nie mówił, ale nie był ostoją spokoju.
Nerwus był. Szybko się denerwował, ale i szybko te nerwy z niego spadały. Urodziliśmy się w Oszmianie, na Wschodzie, koło Wilna. "A ludzie spod Wilna tak mają. Nerwowi są" - napisał w jednej ze swoich książek Tadeusz Konwicki.

A co go najbardziej denerwowało?
Głupota. I wściekał się, kiedy cały czas spotykał na swojej drodze schody. On był aktywny, chciał coś robić, a piętrzono mu problemy. Niekiedy miał przed sobą mur i nie mógł się przebić. Tak na przykład było z urzędnikami, cenzurą. Miał tę trudność, że pracował na własny rachunek, nie miał etatu - co namalował i sprzedał, to było na jego życie, na przeżycie. Dlatego też tak bardzo się starał, denerwował, gdy mu nie wychodziło. A kiedyś zdobyć materiały do pracy, do tworzenia było bardzo trudno. Musiał się na przykład zaprzyjaźniać z inżynierem z Hutmenu, żeby mieć kawałek blachy. Wszystko było reglamentowane, w dewizach trzeba było płacić.

Kiedy mu ktoś nie zapłacił za zamówienie...
To był złośliwy. Raz jeden z teatrów zalegał z płatnością. Get powiedział: "Dobrze, nie musicie płacić, ale zamiast tego przyjdę z całą rodziną i zrobicie benefis na moją cześć". Pieniądze od razu się znalazły. Miał poczucie humoru. Lubił się bawić z ludźmi. Gdy go kiedyś zaproszono, żeby wystąpił w telewizji, powiedział: "Zgodzę się, ale musi być na wizji rozebrana kobieta". I była.

W telewizji publicznej?
Siedziała nagusieńka. Nie gdzieś ukryta. W centralnym miejscu kazał ją posadzić. Udawała modelkę, którą malarz może namalować. Ale Get jej nie malował, tylko patrzył i rozmawiał z prowadzącym.

Szedł pod prąd także w sztuce. Wszędzie wstawiał kolor czerwony.
Bo mu się ten kolor bardzo podobał. I różne cuda z nim robił, niekoniecznie takie, jakie by się podobały władzy PRL, dla której kolor czerwony miał inne znaczenie.

To prawda, że był daltonistą?
I on był, i ja jestem, i nasz ojciec był. To jest u nas genetyczne. Mama wściekała się, kiedy tato pomalował płot wokół domu - na taki jaskrawy, żółty kolor. Nam się podobało, mamie, która była estetką - nie. Get miał dużą ostrość widzenia, jednak kolor był dla niego zagadką. Kolorował, ale kolor znał z nazwy. Żółty? Pomarańczowy? Bez różnicy. Fioletowy czy niebieski - dla niego to jedna barwa... Umiał jednak dostrzec na obrazie zestawy kolorów, wtedy mówił: "Ciekawe". Miał wyczucie barw.

Był Pana starszym bratem.
O półtora roku. Ja jestem ze stycznia 1944 roku, a on był z maja 1942.

Jakim był bratem?
Dzięki niemu miałem cudowne dzieciństwo. Nie przejmowałem się, co mam robić. Get mówił mi: "Idziemy tu, idziemy tam". I ja za nim szedłem. Stwierdzał: "Robimy to, tamto". A ja się na wszystko zgadzałem. On wszystko organizował. Lubiliśmy się. Nasz młodszy brat był przez to poszkodowany: różnica wieku między Getem a Lechem wynosiła pięć lat. I młodszy nam przeszkadzał w zabawie, jak penetrowaliśmy zrujnowany dom, kiedy znaleźliśmy granaty.

Dzieciństwo we Wschowie, do której trafiliście jako repatrianci ze Wschodu, nie było bezpieczne.
Było ciekawe, ale z pewnością nie było bezpieczne. Wielu naszych kolegów nie przeżyło rozbrajania niewybuchów, wielu wracało po wakacjach bez oka albo z sinymi śladami po prochu. My też robiliśmy te głupoty, ale ja byłem przekonany, że Get wie, co robi, i mu ufałem. A on eksperymentował. Cały czas. Nawet w zabawach. A potem w sztuce.

We Wschowie nie zagrzał zbyt długo miejsca. Szybko, tuż po maturze, przeniósł się do Wrocławia.
W 1960 roku. Najpierw przez rok chodził do Technikum Budowy Silników Samolotowych na Psim Polu.

Silniki go interesowały?
Nie (śmiech). Próbował dostać się do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Bezskutecznie. Po tej jednej porażce stwierdził, że już do żadnych szkół plastycznych się nie będzie starał. Postanowił, że pójdzie na architekturę na Politechnice Wrocławskiej - bo architekt to takie dwa w jednym: i fach w ręku, i trochę artystyczny. Przyjechał jednak do Wrocławia już po egzaminach i poszedł na rok do tego technikum od silników, żeby się trochę matematyki poduczyć. W następnym roku na egzaminie wstępnym bardzo dobrze narysował i to go uratowało. Był pierwszym ze Wschowy, który się dostał na architekturę. Mama była szczęśliwa.

Skończył?
Czwarty rok i dostał się na piąty. Nie skończył jednak politechniki.

Czemu?
Odezwał się do niego rektor wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Plastycznej: "Widziałem pana prace, mógłby pan korzystać z urządzeń uczelni, z prasy do robienia odbitek, mógłby pan dostać papier z puli uczelni...". Później powiedział mu, że mogliby go przyjąć bez egzaminów. I tak też się stało. Mama była przerażona. Mówiła: "Nie chcę, żeby Gienio był artystą. Oni zawsze pili i brali wódkę na kredyt". Porzucił jednak architekturę. Ale zachorował na nogi, nie mógł chodzić i pierwszy rok na nowej uczelni przesiedział w domu. Potem dostał mieszkanie, ożenił się. Studia szły na bok. Nie za bardzo chciał je kończyć. To dla rodziców był cios. Na szczęście dla nich zmobilizował się, i po latach studiów uzyskał dyplom w 1972 roku.

Miał jakieś słabości?
Jak każdy facet. Ale jak on za życia o nich nie mówił, to ja teraz będę? Jedno powiem: był łakomczuchem. Wolę powiedzieć, jakie miał zalety. Bo był dobrym człowiekiem: opiekował się ludźmi, pomagał im, jak i kiedy tylko mógł. Miał wielkie grono przyjaciół. Przyciągał dobrych ludzi. Teściowa go uwielbiała. Na zewnątrz nie był jednak wylewny w uczuciach. To ja z Wrocławia pisałem listy do rodziców. On nie, choć wiedział, że czekają na jakąkolwiek informację od niego. Mówił tylko: "A to dopisz ode mnie, że wszystko u mnie dobrze". Potrafił przyjechać do rodzinnego domu na Boże Narodzenie i w drugi dzień świąt zakomunikować: "Wracam do Wrocławia". "Ale jak to, synku?" - mama narzekała. Ale jego gnał cały czas do pracy ten jego perfekcjonizm.

Był pedantyczny?
We wszystkim, co robił. Musiał. I to nie chodzi o taki pedantyzm, że wszystko musiało być równiuteńko poukładane. On jak coś robił, to starannie - tak, że lepiej się nie dało. Zawsze efekt końcowy jego pracy musiał być idealny.

Mieliście jakieś tradycje artystyczne?
Żadnych. Tata - przedwojenny gajowy - pracował w urzędzie miejskim. Jako goniec. Miał skończone siedem klas. Mama była kucharką, ukończyła tylko trzy klasy szkoły. Pamiętam, że pięknie haftowała. Nikt w rodzinie nie miał jednak artystycznego zacięcia.

To skąd się wzięło to Geta malowanie?
On od dziecka cały czas rysował. Miał jakiś wrodzony talent. Wyczucie.

A inne talenty?
Nie mieliśmy słuchu i na szczęście nie śpiewaliśmy. No i miał jeszcze jeden talent, po mamie: gotowanie. Umiał dobrze gotować, bo posiadał wielkie poczucie smaku. Gdy przyjeżdżałem do niego, zawsze mnie czymś częstował. Mówiłem mu wtedy: "za ostre", "za słone" - a on na to: "Mama tak zawsze robiła". I tym ucinał wszystkie dyskusje na temat jego kuchni. Poza gotowaniem uwielbiał czytać książki kucharskie: kładł się na łóżku, jadł chleb ze smalcem i zaczytywał się w różnych przepisach, głównie litewskich, na kołduny.

Bo kiedy nie pracował, czytał. I to nie tylko książki kucharskie.
Literatura wchłonęła go. I to od dziecka. Jemu było szkoda czasu na bieganie po podwórku. Śmiał się ze mnie, gdy fascynowałem się sportem, piłką nożną. Kilka lat temu jednak mnie zaskoczył. Zadzwonił i spytał: "A jak tam Śląsk?". Czasem, kiedy wiedział, że oglądam jakiś mecz, to na drugi dzień zapytał: "No i kto wygrał?". Ale to było wszystko, co go interesowało.
Wszelki ruch go zbytnio nie interesował...

Był z wyglądu podobny do pana. Taki grubasek. Ponad sto kilo. Mocny. Pokłóciliście się kiedyś?
Nie, ale raz próbowałem się z Getasem bić. Już nawet nie pamiętam, o co poszło.

Z jakim skutkiem?
Nic z tego nie wyszło. Złapał mnie za ręce i trzymał do czasu, aż mi złość przeszła. Silniejszy był ode mnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska