Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdzie się podziały tamte wrocławskie fabryki?

Hanna Wieczorek
Jeszcze całkiem niedawno w stolicy Dolnego Śląska produkowano: silniki, pociągi, komputery, koparki, dojarki, lodówki, skutery, opryskiwacze, statki...

Przez lata prześladował mnie jeden wers pewnej piosenki: "Jak dobrze wstać skoro świt" - śmieje się Barbara Cholewo. - Wstawałam około czwartej rano, żeby zdążyć na pierwszą zmianę do Pafawagu. Nastawiałam radio i oczywiście pierwsze, co słyszałam, to "Radość o poranku" ze świergotem ptaków w tle. Miałam szczęście, jeśli na tym jednym razie się kończyło. Bo w zakładowym radiowęźle ktoś bardzo lubił właśnie tę piosenkę - opowiada.

Barbara Cholewo do dzisiaj z rozrzewnieniem patrzy na lokomotywy produkowane w jej Pafawagu. Nadal jeszcze prowadzą składy, chociaż Bombardier, który kupił zakład, już ich we Wrocławiu nie produkuje.
Elżbieta Kuta wspomina, że jej matka w latach 60. ubiegłego wieku pracowała dwa lata w radiowęźle Pafawagu. Kiedy odwiedzała mamę w pracy, zawsze chwytała za mikrofon, żeby zaśpiewać o krasnoludkach, co pod grzybkami mają budki. I była bardzo zawiedziona, kiedy okazywało się, że mikrofon jest... wyłączony.

- Pafawag był fascynującym miejscem, choć oczywiście dziecko nie miało wstępu do hal fabrycznych - opowiada. - Jednak opowieści o lokomotywach, nowoczesnych urządzeniach, takie nazwy jak kuźnia działały na moją wyobraźnię. Tym bardziej, kiedy uścisnęłam rękę mistrza pracującego właśnie w kuźni. Skórę na dłoniach miał tak zgrubiałą, że - jak żartował - mógł trzymać w rękach żelazo rozgrzane do czerwoności.

W domu pani Elżbiety przez jakiś czas przechowywano książkę "Pafawag. Trudne dni" z opowieściami ludzi, którzy przejmowali zakład w roku 1945. I bardzo się ucieszyła, kiedy znalazła w internecie jej fragmenty. Bo niektóre wspomnienia były naprawdę fascynujące. Na przykład takie: "(...) Pewnego ranka zauważyłem, że odkręcono silniki od strugarki i przy pomocy specjalnych bloczków ściągnięto na podłogę, przygotowując w ten sposób do wywiezienia. Postarawszy się o dodatkowe zabezpieczenie, założyliśmy ją z powrotem. (...) Mimo to na trzeci dzień silników przy strugarce nie było. Na szczęście udało się dosyć szybko odnaleźć je w ruinach sąsiedniej Famo. (...) Nie jestem nawet pewien, czy to byli szabrownicy. Zdarzało się wówczas, że po maszyny przyjeżdżały ekipy pracowników z różnych zakładów, każdy chciał przecież jak najszybciej uruchomić swoją fabrykę".
Wspomniane Famo to nic innego, jak fabryka wielkich maszyn elektrycznych, czyli Dolmel. Produkcja w zakładach zorganizowanych na gruzach Famo ruszyła w 1948 roku - remontowano tam wtedy silniki elektryczne. Później produkowano wózki elektryczne, a pierwszy turbogenerator o mocy 25 MW wyprodukowano w 1954 roku .

W latach 70. ubiegłego wieku zakład słynął w całej Polsce z... kolarzy. Trener Wincenty Majka wspominał w rozmowie z moim redakcyjnym kolegą, Wojtkiem Koerberem, taką sytuację: "Z kolarzy ten nasz Dolmel faktycznie słynął. Pamiętam, gdy zatrzymywaliśmy się gdzieś na stacjach benzynowych. Ludzie nas rozpoznawali, więc pytałem ich, czy wiedzą, co Dolmel produkuje. Odpowiadali: "Wiem, że kolarzy mają, ale że coś produkują?".
Bo i faktycznie, sławy tam trenowały: Ryszard Szurkowski, Jan Brzeźny czy Jan Faltyn (wicemistrz świata na torze z 1977 roku). Podobno zakład nawet organizował wesele Szurkowskiemu, który pannę młodą na rowerze woził.

Gazety zakładowe i radiowęzły pełniły ważną rolę w życiu zakładów. Nie tylko nadawano różne komunikaty czy przemówienia. Puszczano także muzykę. W Hydralu w latach 80. ubiegłego wieku radiowęzeł prowadził nawet koncerty życzeń.
- Każda okazja była dobra, żeby złożyć życzenia kolegom i koleżankom - wspomina mój redakcyjny kolega Janusz Michalczyk, który w latach 80. pracował w PZL Hydral. - Urodziny, imieniny, śluby, narodziny dzieci.
Do pracy dojeżdżało się zakładowym autobusem. W każdej większej fabryce było kilkanaście, jeśli nie więcej autobusów. O 6 przywoziły ludzi na produkcję, o 8 tych, którzy pracowali w biurach.

- Sam korzystałem z zakładowego transportu, bo był darmowy i wygodny - opowiada Janusz. - Autobusy zatrzymywały się w różnych, wyznaczonych punktach miasta, wystarczyło tam podejść i bez problemu dojeżdżało się do pracy.
Janusz uśmiecha się, mówiąc, że w Hydralu najciekawszy był oczywiście zamknięty wydział, gdzie "coś" produkowano na potrzeby wojskowe. Oficjalnie nikt nie wiedział, co. Nieoficjalnie wszyscy mieli świadomość, że powstają tam części do śmigłowców produkowanych na radzieckiej licencji. Produkcja była tak istotna, że do zakładu sprowadzono specjalne, numeryczne obrabiarki, które obsługiwali absolwenci Politechniki Wrocławskiej. Dyplom technika nie wystarczał.
Hydral łączyły ścisłe związki z pobliskim Polarem. Fabryka, dzisiaj własność Whirlpoola, na Zakrzowie mieściła się w przedwojennej papierni. W latach 60. ubiegłego wieku produkowano tam przez trzy lata motorower Żak, sprzedawany za jedyne 5000 zł. Był i nieco droższy, w luksusowym wydaniu.

Jednak fabryka zasłynęła w całej Polsce głównie z lodówek i pralek. Sprzęt AGD był towarem deficytowym. Każdy, kto mógł, szukał więc znajomego w Polarze. Pracownicy mieli własny sklep, gdzie towar był i do tego czasem nieco tańszy, bo drugiego gatunku.
Małgorzata Calińska w Po-larze zaczęła pracować w 1976 roku. - Zakład znałam, bo wcześniej byłam zatrudniona na kolei, w reklamacjach na stacji Psie Pole - uśmiecha się. - Kiedy Polar reklamował jakiś podstawiony wagon, jeździłam tam i załatwiałam sprawę. Kiedy zamieszkałam na Zakrzowie, prawie naprzeciwko Polaru, pomyślałam, że spróbuję się tam zatrudnić. Blisko domu, zakład duży, więc ma własny żłobek, przedszkole. To były wówczas dla mnie ważne rzeczy, miałam małe dzieci.

Na przełomie lat 70. i 80. Polar był prawdziwą potęgą. To do niego należało 80 procent polskiego rynku. Do dzisiaj we wrocławskich domach można zobaczyć starą pralkę automatyczną lub lodówkę wyprodukowaną na Zakrzowie. W zakładzie i jego filii w Żaganiu pracowało 8500 ludzi! Kiedy kończyła się pierwsza zmiana (o godzinie 14), przez bramę na parking i przystanek wylewało się morze ludzi. Przecież w zakładzie zatrudnionych było kilka tysięcy pracowników... A jeszcze trzeba doliczyć do tego polarowski serwis, który, choć mocno związany z firmą, nie był jej częścią.

Małgorzata Calińska wspomina, że w latach 70. i 80. w Polarze był rozbudowany "socjal". Zakład miał nie tylko żłobek i przedszkole, ale także swoje ośrodki wczasowe i kolonijne.
Ale dla załogi jeszcze ważniejsze było coś innego - przydziały atrakcyjnych towarów. Najbardziej poszukiwanymi były oczywiście mieszkania. W normalnej kolejce czekało się na własne M4 kilkadziesiąt lat. Zaraz za mieszkaniami plasowały się auta - duże fiaty, maluchy, a później także polonezy.

- Kiedy powstała Solidarność, jednym z ważniejszych postulatów było sprawiedliwe dzielenie przydziałów - mówi. I dodaje, że sama auta nigdy nie dostała, ale była w grupie tych szczęśliwców, którzy otrzymali mieszkania z zakładowej puli.
Nie musiała się daleko przenosić - z Zakrzowa na osiedle przy ul. Kiełczowskiej.
- Teraz wróciłam na stare śmieci - uśmiecha się. - Mieszkam znowu na Zakrzowie.

Zakłady współpracowały ze spółdzielniami mieszka-niowymi. Pracownicy Polaru i Hydralu dostawali mieszkania na najbliższych osiedlach - Jana III Sobieskiego i przy ulicy Kiełczowskiej. Przez lata zresztą to Polar dostarczał tam wodę i odbierał ścieki do swojej oczyszczalni.
Małgorzata Celińska z dumą opowiada, że Polar przez te lata zmienił się nie do poznania. Wybudowano nowy zakład, obok starego.
Zmienił sie też wielki niegdyś Chemitex. Zatrudnieni przy produkcji przędzy wiskozowej w latach 60. i 70. nie poznaliby już swojego zakładu.

Bogdan Karauda nie jest rodowitym wrocławianinem. Do Chemiteksu na Kowalach trafił w 1971 roku. Miał wtedy 22 lata. Przepracował w tym zakładzie 38 lat. Był operatorem maszyn przędzalniczych, potem kierownikiem zmiany, szefem służby ratowniczej, laborantem, inspektorem ochrony i bezpieczeństwa pracy.
- Najgorzej było na przędzalni - opowiadał naszej gazecie. - Na tym oddziale pracowali sami mężczyźni. Ze względów technologicznych nawilgocenie powietrza sięgało 85 procent.

Kobiety pracowały natomiast na oddziale obróbki wiskozy, takim klasycznym, "łódzkim", jak mówiono w zakładzie. Tam wody nie było, ale śmierdziało niemożliwie. Bo Chemitex truł niemiłosiernie. Stężenie dwusiarczku węgla wielokrotnie przekraczało wszelkie dopuszczalne normy. Byli pracownicy tego zakładu śmieją się, że więcej trucizny wdychali tylko... milicjanci z drogówki .
Większość zakładów mieściła się w budynkach po starych, przedwojennych jeszcze wytwórniach. Tak jak Zakłady Mięsne przy ulicy Legnickiej.

Teresa Sąsiadek przepracowała kilkanaście lat we wrocławskich Zakładach Mięsnych. I zawsze wzdycha: - Takich wędlin, jakie robiliśmy przy Legnickiej, dzisiaj już nie kupisz...
Do Wrocławia pani Teresa przyjechała w latach 60. spod niemieckiej granicy. Różnych zawodów próbowała, ale ostatecznie na dłużej została właśnie w rzeźni.
- Zarobki może nie były najwyższe - wspomina. - Ale było przedszkole, tanie kolonie dla dzieci, tanie wczasy i - co najważniejsze - można było dostać mieszkanie. I, co tu ukrywać, zawsze było co do garnka włożyć. Nawet w najcięższych czasach nie miałam problemu z zaopatrzeniem.

Teresa Sąsiadek wzdycha i dodaje, że zawsze znalazł się ktoś z lepkimi rękoma. Książkę można byłoby napisać o tym, jakimi sposobami ludzie próbowali wynosić mięso z rzeźni.
- Większość nie narażała się jednak na ryzyko związane z kradzieżami - podkreśla pani Teresa. - A na dodatek, zawsze można było się do woli najeść podczas zmiany.
Teresa Sąsiadek nie doczekała się mieszkania z puli swojego zakładu. Wcześniej mąż dostał możliwość załatwienia lokum dla rodziny w tak zwanym "patronacie". To oznaczało, że zainteresowani musieli przepracować określoną liczbę godzin przy budowie swojego bloku.

- Efekty widać - śmieje się wrocławianka. - Nasz dom jest znacznie lepszy niż inne plomby w okolicy. Pańskie oko konia tuczy, dopilnowaliśmy budowy.
Wrocław był wielkim skupiskiem wysoko kwalifikowanych robotników przemysłowych. Około 200 tysięcy osób pracowało w: Pafawagu, Dolmelu, Dolamie, Dozamelu, Fadromie, FAT, Elwro, Hutmenie, Inter-modzie, Chemiteksie, Stoczni Rzecznej, ZNTK, Hydralu, Her-bapolu, Superfosfacie, Polifar-bie, Spomaszu, Wrocławskich Fabrykach Mebli, Aspie, Pol- lenie, Polarze, Fabryce Ceramiki Sanitarnej, browarach, dwóch cukrowniach, Archimedesie, Pilmecie, Wytwórni Win, Zakładach Monopolowych, Zakładach Mięsnych czy wreszcie we Wrozamecie, który produkował znane w całym kraju kuchenki gazowe.
Wielką fabryką był nawet Mamut, czyli piekarnia przy ul. Sienkiewicza. Im lepiej wykształceni byli robotnicy, tym dumniejsi z wykonywanej pracy. A elitą elit byli w tym czasie drukarze z wielkiej, przesiąknietej zapachem ołowiu drukarni przy ulicy Piotra Skargi. Sami o sobie mówili: "Towarzysze sztuki drukarskiej".

Kilkaset tysięcy ludzi o dużej wiedzy, doskonale orientujących się w otaczającej ich rzeczywistości to była wielka siła. We Wrocławiu przekonano się o tym wielokrotnie. I w roku 1956, po trosze w 1968, w 1976 i wreszcie w 1980. Podskórne napięcie czuło się praktycznie przez cały czas.
- Polar strajkował w 1976 roku - wspomina Małgorzata Calińska. Strajkowały też Aspa i Agromet. Największy zasięg miał strajk Hydralu, gdzie protest objął 1200 pracowników. 27 z nich natychmiast straciło pracę.
Niewiele zostało po wielkoprzemysłowym Wrocławiu. W Mamucie mają powstać lofty, rzeźnia przy ul. Legnickiej została wyburzona, podobnie jak część zabudowań cukrowni na Klecinie i młyna Sułkowice. Po Stoczni Rzecznej nie ma już śladu, od dekady w stolicy Dolnego Śląska nie warzy się piwa.

W Polarze pracuje prawie 2500 osób, i - jak z dumą podkreśla pani Małgorzata - choć zakład należy do Whirlpoola, jego wyroby zachowały swoją starą markę. Ale w dawnym Pafawagu nowy właściciel, Bombardier, nie produkuje lokomotyw.
Podczas niedawnej wizyty we Wrocławiu prof. Adamowi Gierkowi (synowi dawnego I sekretarza PZPR), który w Parlamencie Europejskim zajmuje się przemysłem i energetyką, zadano pytanie, co się stało z polskim przemysłem czasów PRL- -u . Jego zdaniem, zniszczono go, wyprzedając wielkie zakłady na rabunkowych warunkach.
Przestarzałe fabryki natychmiast zlikwidowano. Te nowoczesne i najnowocześniejsze przejęła konkurencja, często tylko po to, by je... zamknąć.

Profesor Adam Gierek jest przekonany, że Polskę czeka reindustrializacja, taka jaką zrobił jego ojciec w latach 70. ubiegłego wieku. Czy to oznacza, że Wrocław znowu stanie się miastem przemysłowym?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska