Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dym w Przylądku Nadziei. W szpitalu wybuchła panika. "Niech nas pani ratuje, dusimy się"

Jarosław Jakubczak, Agata Grzelińska
Jarosław Jakubczak
"Pani profesor niech pani przyjedzie i nas ratuje, bo my się dusimy" - taki telefon od jednej z małych pacjentek oddziału transplantacji szpiku odebrała w czwartek wieczorem prof. Alicja Chybicka, szefowa kliniki onkologii i hematologii dziecięcej we Wrocławiu. W całym Przylądku Nadziei - otwartej przed kilkunastoma dniami nowej siedzibie kliniki przy ul. Borowskiej - unosił się gryzący dym. - Dzieci miały bóle głowy, nudności. Mówiły, że za chwilę zwymiotują i czuły się źle - mówi Chybicka.

- Najpoważniejsza sytuacja miała miejsce na oddziale przeszczepowym, gdzie mechaniczna wentylacja tłoczyła zadymione powietrze do sal - dodaje szefowa kliniki.

Na miejsce przyjechały dwa zastępy straży pożarnej, w tym zastęp chemiczny. Strażacy sprawdzili szpital urządzeniem ze specjalnym miernikiem, ale nie odnotowali występowania żadnych trujących substancji.

- Straż pożarna nie stwierdziła obecności tlenku węgla w powietrzu. Nie zmienia to faktu, że wokół kliniki unosi się gryzący dym - dodaje Chybicka.

- Od początku, jak się tu przenieśliśmy, w zależności, od tego jak wiał wiatr i jaka była pogoda, szczególnie w godzinach wieczornych, dzieci i rodzice skarżą się na zapach spalenizny. Wczoraj w godzinach wieczornych na oddziale transplantacji szpiku, gdzie mamy wymuszony obieg powietrza, to znaczy, że aparatura zasysa powietrze z zewnątrz i tłoczy na salę, bo okna i drzwi są zamknięte, jak jeden mąż dzieci zaczęły mieć bóle głowy, nudności. Mówiły, że za chwilę zwymiotują i czuły się źle - opowiada profesor.

Według lekarza dyżurnego wyglądało to jak pierwsze objawy zatrucia tlenkiem węgla. - Przyjechałam do kliniki, a w międzyczasie lekarz dyżurny wezwał zarówno pomoc szpitalną jak i straż pożarną, która miała zmierzyć zawartość tlenku węgla – opowiada szefowa kliniki.

Elżbieta Grażyńska, lekarz onkolog w Przylądku Nadziei miała dyżur, gdy w klinice pojawił się dym. - Na oddziałach odczuwalny był bardzo silny, nieprzyjemny, duszący zapach spalenizny, który dosyć mocno zaniepokoił rodziców. Taki zapach już był odnotowywany kilkakrotnie – mówi lekarka. - Dla nas istotnym było, czy dla dzieci jest jakieś zagrożenie, czy nie. Straż pożarna wyjaśniła, że nie ma w powietrzy ani tlenku węgla,, ani żadnych toksyn, więc jedyne, co mogliśmy zrobić, to wywietrzyć sale. Jednak na salach poprzeszczepowych nie bardzo mamy pole manewru, bo one nie powinny być otwierane - rozkłada ręce.

- Było czuć dym, mój mąż, który wtedy był z dzieckiem, mówi, że było aż siwo w sali – mówi Marta Mażewska, mama dziewczynki po przeszczepie. - To nie pierwsze problemy z klimatyzacją. Od samego początku było czuć dym. Tłumaczono nam, że to dym z palonych liści z działek. Ta sytuacja się powtarza, co kilka dni. Wczoraj było najgorzej.

Na razie nie wiadomo, skąd gryzący dym w klinice. – Tu nie widać dużego komina w okolicy. Została też zawiadomiona straż miejska z prośbą, żeby wyśledziła tę sprawę, ale nie mam jeszcze odpowiedzi - mówi Chybicka.

Monika Kowalska, rzeczniczka Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego, któremu podlega dziecięca klinika: - Po 12 dniach funkcjonowania kliniki w Przylądku nadziei udało nam się usunąć wszelkie problemy. Elementy, na które nie mamy wpływu tak jak powietrze, zgłaszamy do odpowiednich służb, czyli do straży pożarnej i zgłosimy to też do urzędu miejskiego. Straż pożarna nie stwierdziła żadnych nieprawidłowości. Rodzice mogą spać spokojnie, czuwamy nad funkcjonowaniem kliniki, robimy wszystko, by dzieciom nie stała się żadna krzywda.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska