Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dwaj, którzy do kina weszli na rauszu

Paweł Durkiewicz, Krzysztof Kucharski
Ich duet stał się osobną wartością filmu: zdroworozsądkowy proletariusz i pretensjonalny inteligent - pisał jeden z krytyków o Janie Himilsbachu i Zdzisławie Maklakiewiczu
Ich duet stał się osobną wartością filmu: zdroworozsądkowy proletariusz i pretensjonalny inteligent - pisał jeden z krytyków o Janie Himilsbachu i Zdzisławie Maklakiewiczu EAST NEWS/POLFILM
Wydawałoby się, że obu przyjaciół powinno wiele dzielić, np. środowisko, w jakim się wychowali, i tym samym inne wartości. Żywot Himilsbacha od początku był naznaczony swoistym absurdem i groteską, czego symbolem była data urodzenia wpisana do aktu chrztu - 31 listopada, czyli dzień, którego w kalendarzu nie ma. Jako nastolatek wylądował w więzieniu. Potem chwytał się różnych profesji, m.in. kamieniarstwa, które w końcu stało się jego podstawowym źródłem utrzymania. Pytany czemu na pierwszym miejscu stawiał wykuwanie płyt nagrobkowych, mówił: "Chyba dlatego, że moim dziełem granitowym nikt sobie d... nie podetrze". Kariery filmowej nie brał pod uwagę.

W innych warunkach dorastał Maklakiewicz, potomek inteligenckiej rodziny, żołnierz AK, uczestnik powstania warszawskiego. Jak wspominali znajomi ze środowisk artystycznych, "Maklak" jak nikt inny potrafił długo i kwieciście tłumaczyć, czym jest aktorstwo. Kochał film - zagrał w ponad 100 filmach. Nudził go teatr.

Obaj panowie spotkali się na planie "Rejsu" - filmu z 1970 r. Komedia Marka Piwo-wskiego stała się pozycją kultową. - Opisując karierę tego duetu, musimy się cofnąć do przełomu lat 60. i 70.- tłumaczy Karol Jachymek, filmoznawca i kulturoznawca z warszawskiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. - Ten okres funkcjonuje pod nazwą kina Młodej Kultury. Założenia tego nurtu najlepiej tłumaczy manifest Adama Zagajewskiego pt. "Rzeczywistość nieprzedstawiona w powojennej literaturze polskiej". Autor postulował w nim konieczność powrotu do pokazywania rzeczywistości taką, jaka jest naprawdę, a nie taką, jaką chciałby ją widzieć obowiązujący dyskurs władzy. Jednym z nurtów kina Młodej Kultury było stronnictwo groteski, w które wpisują się filmy Marka Piwowskiego oraz braci Andrzeja i Janusza Kondratiuków. Właśnie u nich zaistniał duet Himilsbach - Maklakiewicz.

Od czasu "Rejsu" zarówno Himilsbach, jak i Maklakiewicz w filmach grywali bardziej samych siebie niż przypisane im postacie. Okres ten pamięta Andrzej Grabowski, który w latach 70. zaczynał swoją przygodę z aktorstwem. Nie chce robić z siebie wojującego abstynenta, ale przyznaje, że istniało wtedy coś w rodzaju kultu pijaństwa i pijaków, a dla młodego aktora wódka z Maklakiewiczem była wyróżnieniem. - Himilsbach był naturszczykiem, ale też tak fascynującym człowiekiem, że zwracał na siebie uwagę w każdym filmie. Maklakiewicz z kolei był zawodowcem i czasem postaciował, jak choćby w "Polskich drogach", gdzie grał nauczyciela tańca. Nieporadnie, ale i wzruszająco - opowiada Grabowski. - Obaj byli postaciami, które rozsadzały ekran, których nie dało się porównać z niczym, co się do tej pory pojawiało w kinie polskim - ocenia Karol Jachymek.

Z czasem Himilsbach i Maklakiewicz zyskali miano najbardziej charakterystycznych aktorów w polskim kinie. Choć autentyczność ich kreacji budziła często niechęć u części środowisk teatralnych i filmowych, publiczność obdarzyła sympatią duet gawędziarzy, przeniesiony na ekran w wyniku szalonego eksperymentu.

Janusz Głowacki, inna barwna postać owych czasów, w filmie dokumentalnym z 1996 r. poświęconym Maklakiewiczowi wspominał fenomen znajomych z "Rejsu": - Jasia i Zdzisia wszyscy lubili, ponieważ im nie zazdrościli. Zrobili taką niby-karierę, ale widać było, że nic im to nie dało, bo dalej - w życiu i na ekranie - byli obdarci, zapijaczeni i pożyczali pieniądze. Ten wymęczony i sfrustrowany naród mógł więc się z nimi jakoś utożsamiać.

Jedna z najbardziej popularnych anegdot o Himilsbachu opowiada, jak starsza kobieta zwróciła mu kiedyś uwagę za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. Artysta miał odpowiedzieć: "Ależ, babciu, ja do organizmu wlewam bajkowy nastrój!". Zdecydowanie ostrzej było już we wrocławskim hotelu Monopol, gdzie Himilsbach dostał pokój, w którym spał Adolf Hitler. Późnym wieczorem aktor zadzwonił do recepcji z awanturą, że w pokoju wszystko cuchnie mu Adolfem, że to skandal... - Ależ panie Janku, to było tak dawno! Od tego czasu przeprowadzono kilka remontów, wymieniono wszystkie meble. - Ale mogliście też kurwa wymienić pościel!

Po tym incydencie w hotelach zawsze sypiał na dywaniku. - Łóżka są takie miękkie, że cały się zapadam. A wtedy mógłbym się udusić rzygowinami - mawiał nie przebierając w słowach.

CZYTAJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

W roku 1971 kręcił we Wrocławiu telewizyjny film "Siedem czerwonych róż, czyli Benek Kwiaciarz o sobie i o innych". Reżyserem owego dzieła, które nie podbiło świata, był Jerzy Sztwiertnia. Plenery kręcono słoneczną porą na wrocławskim Rynku, Świdnickiej, która jeszcze nie była deptakiem, na placu Solnym. Obok Himilsbacha grali Maklakiewicz i plejada wrocławskich aktorów na czele z Witoldem Pyrkoszem, Andrzejem Mrozkiem, Zygmuntem Bielawskim, a listę wieńczył oczywiście Igor Przegrodzki. Żona Pyrkosza, Krystyna, razem z żoną innego aktora Teatru Polskiego we Wrocławiu, Pawła Galii - Teresą - prowadziły wtedy popularną kawiarnię artystyczną U Dreptaków - na ulicy Ofiar Oświęcimskich, tuż za rogiem Świ-dnickiej. Owo wspomniane grono aktorskie występowało razem w kabarecie Dreptak, firmowanym przez Andrzeja Waligórskiego. Trudno się dziwić, że każdą przerwę w zdjęciach i czas po całodziennej mordędze męskie towarzystwo spędzało w przybytku Krystyny i Teresy. Jak kręcili, pili kawę; wieczorem, a raczej w nocy, już ulubione trunki.

Przez te kilkanaście dni Himilsbach z Maklakiewiczem byli gwiazdami kawiarni. Pili, co lubili, a do legendy przeszedł ich koncert "więzienny". Instrumentami muzycznymi były filiżanki po kawie, kieliszki po winie i literatki używane głównie do picia wody mineralnej, ale nie tylko.

Warszawscy artyści improwizowali "więzienne" piosenki, a szczelnie wypełniona kawiarenka ryczała ze śmiechu. Był jeden czujny człowiek, młody wówczas wrocławski architekt, który ten "koncert" nagrał. Ale trudno coś wyłowić z ryku śmiechu. Panowie artyści rytm wybijali łyżeczkami na wspomnianych naczyniach i śpiewali na zmianę po jednej frazie:
Mój teść nie ma co jeść
Jak to w pierdlu bywa,
Ale wie, co to jest cześć
I na wadze nie przybywa,
Nie zje parówki,
bo drażnią go mrówki
W więzieniach też bywają mrówki faraona
gorzej, jak na widzenie przyjdzie żona...

Ta improwizowana, "więzienna" opowieść to cały spektakl. Trwała ponad czterdzieści minut. Towarzystwo wódki i luzacki tryb życia musiały jednak w końcu przynieść aktorom wiele konsekwencji. Objawiały się one różnie - od utrudnionego życia rodzinnego poprzez brak wstępu do niektórych lokali, aż po problemy zdrowotne.

W październiku 1977 r., podczas kolejnej "bajkowej" nocy, Maklakiewicz został pobity przez milicjanta koło hotelu Europejskiego. Zmarł kilka dni później. Taka jest najbardziej rozpowszechniona wersja wydarzeń. Jego przedwczesne odejście uderzyło w Hi-milsbacha, który - według kolejnej anegdoty - kilka dni po pogrzebie zadzwonił do matki aktora. - Jest Zdzisiek? - zapytał. - Ależ, panie Janku, przecież Zdzisiek dopiero co umarł...
- Wiem, k...., ale mi się w to wierzyć nie chce. Bardzo panią przepraszam.

W listopadzie 1988 r., podczas libacji w melinie przy ulicy Górnośląskiej w Warszawie, Himilsbach nagle zasnął i już się nie obudził.

Dziś Jan Himilsbach i Zdzisław Maklakiewicz funkcjonują w kulturze masowej jako jeden z symboli kinematografii PRL. Widzowie wychowani w III RP kojarzą ich raczej słabiutko - jeśli już, to z "Rejsu". Fascynacja kończy się na lekturze pikantniejszych cytatów. Młodemu pokoleniu groteska z lat 70. już nie smakuje. - Nie wiem, czy dziś byłoby możliwe, żeby aktorzy, którzy praktycznie cały czas są na rauszu, grali w filmach - powątpiewa Grabowski. - Przy obecnych zwyczajach jest to niedopuszczalne, a kiedyś w filmie polskim piło się wódkę na planie. Nie było niczym nadzwyczajnym, gdy aktor się upił i zdjęcia były odkładane na kolejny dzień. No ale wtedy film kręciło się trzy miesiące, a dziś dwadzieścia parę dni.

Pozostaje tylko pytanie - czy oglądając dzisiejsze polskie filmy, inżynier Mamoń oszczędziłby im słów krytyki?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska