Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dolny Śląsk po wojnie. Nasze dekady: 1945-1950

Katarzyna Kaczorowska
Zofia Krystyna i Stanisław Iwankiewiczowie: - Chcieliśmy budować Polskę
Zofia Krystyna i Stanisław Iwankiewiczowie: - Chcieliśmy budować Polskę Micha Pawlik
Gruzy, szabrownicy, tajemnice przywiezione z różnych zakątków zrujnowanego wojną kraju i niespotykana nigdzie nadzieja, że ten zrujnowany świat urządzą na nowo. Lepiej.

Nigdzie na całym świecie nie było takiego przypadku, żeby w mieście, w którym nie było jeszcze normalnego życia, już działała uczelnia wyższa. A tak właśnie stało się we Wrocławiu w 1945 roku - wspomina profesor Stanisław Iwankiewicz, który w październiku 1945 roku rozpoczął w naszym mieście studia medyczne.
- Byliśmy młodzi, pełni zapału. Uczciwi, wychowani dla innych, nie dla siebie. I gdzie się człowiek nie obejrzał, tam każdy chciał odbudowywać życie. Swoje, miasta, Polski - dodaje jego żona Zofia Krystyna.

Staszek po przyjeździe do Wrocławia dostał przydział na mieszkanie przy Sternstrasse 128, mieszkania 2, dzisiejszej Sienkiewicza. Pokój z kuchnią na parterze. Budynek był niezniszczony, ale w mieszkaniu żyła przedwojenna lokatorka, starsza pani. - Kulturalna i bardzo wierząca. Katoliczka, codziennie rano szła do kościoła na mszę - wspomina profesor, który przy Sternstrasse szybko zawarł znajomość z sąsiadem, nauczycielem fizyki i chemii z gimnazjum przy Dworcu Świebodzkim. Niemiec, ojciec dwóch lekarzy, dawał Staszkowi korepetycje z przedmiotów niezbędnych na studiach medycznych.

O wojnie nie rozmawiano. Ani o tym, że i współlokatorka Staszka, i jego korepetytor wyjadą z Wrocławia.
- Po prostu wiedzieli, że taki ich los, kara za wojnę - mówi Zofia Iwankiewicz, której rodzice w poniemieckiej willi na wrocławskim Krzykach zamieszkali w 1946 roku. Mama pani Zofii zajmowała się domem, dziećmi i ogródkiem, który latem dostarczał rodzinie warzywa i owoce. W najbliższej okolicy były tylko dwa sklepy, a po większe zakupy trzeba było jeździć na plac Nankiera albo Grunwaldzki, zwany szaberplatzem.

- Miałam szczęście, bo rodzice zadbali o to, żebyśmy my, dzieci, mogli się uczyć, a nie myśleć o wszechobecnej biedzie. Wstyd się przyznać, ale ja nawet nie wiedziałam, że chleb jest na kartki. Wszystkim zajmowała się mama i gosposia, która była z nami do 1951 roku - wspomina Zofia Krystyna Iwankiewicz, której na medycynę nie przyjęto z powodu złego pochodzenia. By nie tracić czasu, studia zaczęła więc w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego, w której podobnych jej studentów ze złym pochodzeniem było więcej.

Biedę było widać gołym okiem. Dziewczyny nosiły chodaki, bo te były najłatwiejsze do zrobienia i najtańsze do kupienia. Kosmetyków nie używano, a szminka była prawdziwym rarytasem - Zosia pierwszy raz pomalowała usta pomadką, gdy miała 22 lata. Sukienki przerabiało się z amerykańskich ciuchów z paczek z UNRRY, a na te lepsze, wyjściowe, ciułało się pieniądze, żeby kupić kawałek wełny w komisie. Za to krawcowe z takich kawałków potrafiły zrobić prawdziwe cuda.

- Te cuda trzymało się na prywatki, na wyjścia do teatru czy opery - tłumaczy pani Iwankiewicz i z rozmarzeniem w głosie dodaje: - Byliśmy bez pieniędzy, ale umieliśmy i chcieliśmy się bawić. Przy herbacie, kompocie, kanapkach. Bez alkoholu. Do Teatru Popularnego przy dzisiejszej Piłsudskiego, czy opery, szliśmy z bratem dosłownie przez gruzy, wracaliśmy z duszą na ramieniu, ale każdy kontakt z teatrem to było prawdziwe wydarzenie i warto było.

Ta radość z każdego przejawu normalności nie pozbawiała jednak nikogo złudzeń. Wielkimi krokami zbliżał się stalinizm. O przeszłości wojennej nie rozmawiano. Nikt się nie chwalił, że był tak jak Staszek w AK czy walczył tak jak on w powstaniu warszawskim. Może czasem zbyt sprężysty krok zdradzał żołnierza, ale nawet żarty były niebezpieczne. - Któregoś dnia mój tato wziął mnie do pokoju i powiedział, że UB aresztowało syna sąsiadów, studenta weterynarii. Za dowcip. Ktoś usłyszał i doniósł - opowiada pani Iwankiewicz.

Strach strachem, ale potrzeba normalności była silniejsza. Staszek, zapalony wioślarz, uparł się i razem z najbliższymi kolegami, Kostkiem Korczyńskim i Józkiem Kaufmanem, postanowił odbudować przystań nad Odrą przy Wybrzeżu Wyspiańskiego, którą we władanie objął Akademicki Klub Sportowy. Nikt nie wierzył, że im się uda. Kto w zrujnowanym mieście zawracałby sobie głowę łódkami i kajakami? Ale Staszek lubił wyzwania. Wymyślił, że do pracy zachęcą Niemców - obiadami z kuchni wojskowej. A kiedy jeszcze zgłosił się starszy pan, Niemiec, Ackerman, który był przystaniowym, wszystko zaczęło układać się jak marzenie.

W marcu 1946 roku spuścili na wodę czwórkę klepkową, a w hangarze kolejnych osiem było naprawionych.
- Wiosną 1947 roku we Wrocławiu odbywała się dyskusja nad 5-letnim planem odbudowy miasta. My chcieliśmy odbudować przystań. Ale architekt miejski, inż. Tadeusz Ptaszycki, uważał, że Wybrzeże Wyspiańskiego od strony Odry powinno być trawnikiem. Proponował drugi brzeg. Dotarłem do niego przez kuzyna, z którym był w obozie jenieckim. Udało się - wspomina profesor, ale dodaje, że trzeba było jeszcze wprowadzić odbudowę przystani do planu inwestycyjnego. I znów władze proponowały im inne miejsce, tym razem na Grobli.
Staszek wymyślił więc sposób na odpowiedzialnego za plan Zbigniewa Skrockiego. Wysłał do niego kolegę, który okrutnie się jąkał. Ten zgodził się dla dobra sekcji. I jak zaczął się zacinać przed Skrockim, ten nerwowo nie wytrzymał i rzucił: "Już dobrze, kolego, niech się kolega nie męczy". I zadzwonił do Staszka: "Niech pana drzwi ścisną, jaki z pana dowcipniś. Ale sprawę ma pan załatwioną".

Staszek był przekonany, że zostanie ortopedą. Jeszcze w czasie studiów zaczął pracę na chirurgii urazowej i ortopedii w nieistniejącym już szpitalu im. Babińskiego przy pl. Jana Pawła II. W marcu 1946 roku musiał z pracy zrezygnować, ale podtrzymywał kontakt z oddziałem. Na darmo. Ortopedą nie został, bo miał złe pochodzenie i burżuazyjne nawyki - do tatara dodawał żółtko, maggi, sardynkę i oliwę... Komisja kwalifikacyjna uznała, że nie nadaje się na asystenta w klinice. Ale znaleźli się odważni, którzy postanowili go obronić, za karę dostał więc przydział na laryngologię.
Miał trzy dni do namysłu. Żona Zofia Krystyna, która wtedy studiowała medycynę i szykowała się do specjalizacji z okulistyki, powiedziała krótko: "Trzeba brać, co dają". No to wytłumaczył sobie, że mikrochirurgia ucha to taka specyficzna mała ortopedia.

Los zdecydował za niego, ale - jak miało się okazać - zdecydował dobrze. Stanisław Iwankiewicz, dwukrotny rektor Akademii Medycznej, jest autorem do dziś obowiązujących podręczników, opracował wiele nowatorskich metod leczenia, a dowodem jego wkładu w rozwój medycyny jest tytuł doktora honoris causa przyznany przez uczelnię medyczną w Dreźnie (był drugim w historii Polakiem, który ten tytuł dostał od Niemców).
Więcej w poniedziałkowej "Polsce-Gazecie Wrocławskiej"

Cykl "Dolny Śląsk po wojnie. Nasze dekady: 1945-1950" codziennie w "Polsce-Gazecie Wrocławskiej". Już we wtorek kolejna część: lata pięćdziesiąte.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska