Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Deszcz meteorów nad Rosją i dziesięć filmowych katastrof, które... przeżyliśmy

Jacek Antczak
"Armagedon" i załoga wahadłowca pod wodzą Bruce'a Willisa. Za chwilę będą ratować ludzkość przed zagładą. Całą ludzkość, a nie tylko Amerykanów...
"Armagedon" i załoga wahadłowca pod wodzą Bruce'a Willisa. Za chwilę będą ratować ludzkość przed zagładą. Całą ludzkość, a nie tylko Amerykanów... fot. sony picture
Deszcz meteorów w Rosji, asteroida przelatująca obok ziemi, grożące światu globalne ocieplenie lub... zlodowacenie. Wizja końca świata albo jakiejś innej apokalipsy wisi nad nami od tysięcy lat. Ale już od dawna nie przeraża, a wielu wręcz cieszy (zwłaszcza oczy), bo wiadomo, że i tak świat uratuje Bruce Willis. Kinu katastroficznemu przygląda się Jacek Antczak
  • Armagedon. Asteroida jako zagrożenie dla istnienia ludzkości. Na szczęście jest Bruce Willis.
    Film Michaela Baya z 1998 roku - klasyk gatunku. Ktoś go nie widział? Niemożliwe
  • Dzień niepodległości. Obcy nas zniszczą? Will Smith na to nie pozwoli.
    Z obrazu Rolanda Emmericha (1996) zapamiętamy nie tylko efekty specjalne godne Oskara, ale też przemówienie prezydenta USA skierowanie do ludzkości.
  • Trzęsienie ziemi. Tytuł wskazuje rodzaj kataklizmu. Spokojnie, znów zatrzęsło się w Los Angeles.
    Film Marka Robsona (1974), ale scenariusz Mario Puzo, tego od "Ojca chrzestnego". Scenę z ludźmi panikującymi w kinie przeklejono z innego filmu.
  • Pojutrze. Zimno. Zimniej nawet niż teraz. Ale wreszcie wiadomo, czym zajmują się klimatolodzy.
    Emmerich z 2004 roku po raz drugi w zestawieniu. Dennis Quaid po raz pierwszy.
  • Twister. Tornada, miłość i rywalizacja łowców burz, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.
    Scenariusz tego przebojowego obrazka z 1996 roku z fruwającymi nad głowami bohaterów krowami i traktorami napisał Michael Crichton.
  • Tragedia Posejdona. Gdy idzie tsunami, nie warto przebywać na statku.
    Staroć z 1972 roku, który można oglądać bez końca na zmianę z Titanikiem. Przypomina, że kiedy znajdziemy się pod wodą, warto rozejrzeć się za jakimś pastorem, najlepiej o nazwisku Hackman.
  • Góra Dantego. Wulkany zawsze groźne i uruchamiają wyobraźnię.
    W filmie z 1997 roku walczącego z erupcją Pierce'a Brosnana świetnie fotografuje operator Andrzej Bartkowiak.
  • Meteor. Zbliża się ku ziemi - na szczęście są Amerykanie i ich głowice.
    W filmie z 1978 świat ratuje kolejny Bond - Sean Connery.
  • W stronę słońca. A co będzie, jak zgaśnie nam najjaśniejsza gwiazda?
    Widowiskowo pokazał to Danny Boyle w 2007 roku.
  • Melancholia. Planeta niszczy Ziemię, a potem się zaczyna.
    Duńsko-szwedzko-francusko-niemiecka wizja końca świata z 2011 w reżyserii Larsa von Triera. Zdecydowanie do zobaczenia przed końcem świata.

Ponieważ tsunami spowodowało "Tragedię Posejdona", mutujący się wirus grozi globalną "Epidemią strachu", a erupcje wulkanów, huragany i inne trąby powietrzne zwiastują "Trzęsienie ziemi", możemy się spodziewać, że "Pojutrze", ewentualnie w "Dzień Niepodległości", nastąpi "Dzień zagłady", zwany najczęściej "Armagedonem". Wtedy można udać się "Drogą", "W stronę słońca", pogrążyć w "Melancholii" lub spróbować przeżyć "Ostatnią miłość na ziemi".

Tak, tak, zapowiadany od niepamiętnych czasów, a ostatnio niemalże co weekend, koniec świata, wielu z nas zastanie w kinie. Na filmie o końcu świata.

Kino katastroficzne święci triumfy od czasów, kiedy powstało… kino.

Już "Podróż na księżyc" Georgesa Méliesa z 1901 to prekursor goniącego życie science fiction w najlepszym wydaniu. 14-minutowe spotkanie z Selenami zrobiło na świecie większą furorę niż "2012" z "Totalną zagładą" razem wzięte. Co z tego, że nic nie mówili, dźwięku jeszcze nie było. Kadr z pociskiem wbitym w twarz Księżyca ma przed oczami każdy kinoman i wielbiciel katastrof. Na rzeczywiste, choć oszczędzające ich kina trzęsienia ziemi i powodzie, ewentualnie jakieś lądowania wrogich Marsjan, tylko czekają dystrybutorzy.

Na jednym z fachowych portali poświęconym zjawiskom przyrodniczym przy opisach asteroidy DA14, która w ubiegły piątek o godz. 20.25 przeleciała w odległości zaledwie 27 tysięcy kilometrów od powierzchni Ziemi, i sensacyjnych informacjach o deszczu meteorów, który siał zniszczenie w okolicach Czelabińska na Uralu, zapraszano na... zestaw fabuł katastroficznych, które akurat znalazły się w programie telewizyjnym i repertuarze kin.

Może nie grom z jasnego nieba, który uderzył w pałac biskupi w Rzymie po informacji o abdykacji papieża Benedykta XIV, ale wiele innych niepokojących zjawisk przyrodniczych i coraz więcej lokalnych kataklizmów, paradoksalnie sprawiają, że kino katastroficzne cieszy się coraz większym powodzeniem. Pop-kultura oswaja apokalipsę? Podświadomie chcielibyśmy przeżyć jakiś kataklizm albo chociaż katastrofkę?

Okazuje się, że niektórzy naukowcy zamiast zająć się tym, jak nas ratować, bo przecież dzięki dokładniejszym teleskopom i innym bajerom, jakimi dysponuje NASA, wiadomo już, że wokół Ziemi krąży jakiś milion obiektów, w tym 5 tysięcy o wielkości co najmniej 100 metrów, które naprawdę mogą zagrażać naszej egzystencji, wolą badać zjawisko zainteresowania widzów filmów akcji... ostatecznej.

Podaż wpływa na popyt, więc każdy szanujący się amerykański reżyser kina klasy A, B lub C próbuje sprzedać swoją apokaliptyczną wizję zagłady ziemi. Wprawdzie "Master of Disaster", czyli Roland Emmerich ("Arka Noego", "Księżyc 44", "Uniwersalny żołnierz", "Gwiezdne wrota", "Dzień Niepodległości", "Godzilla", "Patriota", "Pojutrze", "2012"), który ma na koncie miliony, jeśli nie miliardy ofiar i parokrotne już zniszczenie całej planety, chciałby mieć monopol na sianie postrachu, ale nikomu nie można odmówić zabawy w wymyślanie kolejnych końców świata, którymi tak lubimy się ekscytować w salach kinowych.

Niedawno Science Daily poinformowało, że badacze z Uniwersytetu Ohio rozgryźli to zastanawiające zjawisko. Odpowiedź jest banalna. Po przebadaniu pół tysiąca studentów, którym zafundowano zajęcia w multipleksie i zestaw filmów katastroficznych, okazało się, że w czasie tych seansów zaczynamy myśleć o... najbliższych. Budzi się w nas radość, szczęście i inne pozytywne uczucia do matek, żon, kochanek, dzieci itp. Smutna historia, jaką oglądamy, nieuchronność końca, walka o przetrwanie i poczucie, że tylko miłość uratuje głównych bohaterów, sprawiają bowiem, że odnosimy to wszystko, co widzimy na ekranie do najbardziej pozytywnych aspektów swojego życia.

Psychologowie, którzy badają naszą inteligencję emocjonalną, uważają, iż oglądanie filmów z dobrze wyważoną dawką strachu, hartuje emocjonalny "układ odpornościowy" człowieka. Dzięki temu łatwiej radzimy sobie z sytuacjami wywołującymi strach. Oczywiście, w kinie mamy komfort psychiczny i poczucie bezpieczeństwa - wiemy, że będzie happy end, a przed apokalipsą uratuje nas Bruce Willis, John Cusack albo i Pierce Bros-nan, który po przejściu na bon-dowską emeryturę zainteresował się wulkanologią i ratowaniem świata w "Górze Dantego".

Apokalipsa fascynuje ludzi od zawsze. Paręnaście stronic najbardziej czytanego tekstu świata, czyli Apokalipsa św. Jana, inspirowało filozofów i artystów, więc dlaczego z twórcami X muzy miałoby być inaczej. Wielki boom na wielkie bum zaczął się w latach 70., gdy zaczęto coraz efektywniej wykorzystywać efekty specjalne. "Port lotniczy", "Trzęsienie ziemi" i "Płonący wieżowiec" to klasyka gatunku. Swoją drogą już wtedy stosowano technikę dziś zwaną dumnie kinem 5D. Jak oni to zrobili, że w latach 80. w kinie Gigant w Hali Ludowej podczas "Trzęsienia ziemi" trzęsły się fotele? No chyba nie odkręcali śrub i nie robiły tego ręcznie bileterki z operatorami projektorów.

Polskie kino katastroficzne nie miało możliwości technologicznych, ale "O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji" czy "Ga-ga, chwała bohaterom" Piotra Szulkina wyróżniają się oryginalnością nie tylko ze względu na tytuły. Miks kina moralnego niepokoju z poszukiwaniem formy na wyrażenie apokaliptycznych refleksji dotyczących otaczającej nas rzeczywistości społeczno-politycznej, kosmicznej zresztą, ma do dziś fanów. Najzabawniejsze, że wielu widzów uważa, iż najlepszym polskim filmem o tej tematyce jest… "Seksmisja". O jakaż piękna byłaby to katastrofa, jeśli któryś z panów znalazłby się na miejscu Maksa i Alberta. Ale pamiętajmy, że mężczyźni to nie mamuty.

Tak naprawdę do dziś nieosiągalnym wzorcem gatunku zwanego przez filmowców "end-of the-worlder" pozostaje, to co zrobił Michael Bay z Brucem Willisem i konsultantami z NASA w "Armagedonie". W jego "koń-coświatowcowym" arcydziele w wielu szczegółach (poza akcją, rzecz jasna) zachowane jest naukowe prawdopodobieństwo. Producent zatrudnił najlepszych naukowców, którzy wszystko sprawdzili. Nawet start wahadłowca jest sekwencją dokumentalną. Dzięki temu nie tylko świetnie się bawimy, ale wiemy, że jeśli w pobliżu ziemi naprawdę pojawi się wielka asteroida, która może zniszczyć nasz gatunek, trzeba będzie ją wysadzić. A jeśli trzeba będzie wysłać profesjonalną eki-pę, to jakiś Bruce Willis czy kapitan Wrona się znajdzie. Bo ratowanie Ziemi i gatunku ludzkiego przed zagładą to wyzwanie. Kino już je podjęło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska