Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Czterdziestolatek" nie żyje. A zaczynał we Wrocławiu [ROZMOWA]

Robert Migdał
Andrzej Kopiczyński miał 82 lata
Andrzej Kopiczyński miał 82 lata Janusz Wójtowicz
Andrzej Kopiczyński - znany z roli inżyniera Karwowskiego w serialu "Czterdziestolatek" - zmarł dzisiaj w wieku 82 lat. Oto nasza obszerna rozmowa z Andrzejem Kopiczyńskim, którą Robert Migdał z Gazety Wrocławskiej przeprowadził z aktorem w 2011 roku. To była jedna z ostatnich rozmów "inżyniera Karwowskiego", przed chorobą Alzheimera na którą cierpiał aktor.

Dlaczego okradał mieszkania we Wrocławiu, czemu tak naprawdę został aktorem, ile razy wyrzucano go ze szkoły za "brak zdolności", czy żałuje, że zagrał tytułową rolę w "Czterdziestolatku" i po co fanki odwiedzały go w pokoju hotelowym. Z Andrzejem Kopiczyńskim, filmowym inżynierem Karwowskim, rozmawia Robert Migdał.

Dzień dobry we Wrocławiu. Jak to jest wrócić na "stare śmieci"?
(śmiech) No tak. Tuż po II wojnie światowej razem z rodzicami uciekliśmy z Kresów na "dziki zachód". Mieszkałem we Wrocławiu całe dzieciństwo. W kamienicy przy ul. Sienkiewicza, koło ogrodu botanicznego. Pamiętam to zniszczone miasto: wszędzie ruiny, gruzy. Najbardziej wrył mi się w pamięć widok dymiącego się jeszcze domu handlowego Renoma przy ul. Świdnickiej.

Ciężkie czasy.
Bardzo. Pamiętam głód. Pamiętam, jak starałem się za wszelką cenę pomóc rodzicom: zdobyć jedzenie, pieniądze.

Jak?
Kradłem. Wiele mieszkań niemieckich było zaplombowanych. Dla mnie, i dla moich kolegów, to nie był problem. Wszyscy kradliśmy ołowiane rury z mieszkań - bo ołów bardzo dobrze "szedł". Chodziliśmy sprzedawać nasze łupy na "szaber plac" na placu Grunwaldzkim. Ten "szaber plac" to było fascynujące miejsce: przychodzili na niego ludzie z całego Wrocławia - każdy coś kupował, sprzedawał. Jak skończyły się ołowiane rury, to handlowałem słoikami - wekami. Nie pamiętam, skąd je miałem, ale schodziły jak świeże bułeczki. Fantastycznie. W czasach powojennych szklane słoiki były na wagę złota: można było przechowywać w nich jedzenie, warzywa, owoce... Zarabiałem swoje pierwsze pieniądze, które oddawałem rodzicom.

Dzieciństwo nie było łatwe.
To były kiepskie czasy. Głód się skończył, kiedy dołączył do nas tato: przyjechał później, bo był przetrzymywany przez ubecję. We Wrocławiu pracował w szpitalu zakaźnym: w piwnicy sortował bieliznę. No i byliśmy mniej głodni, kiedy mama dostała pracę u hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego: on prowadził młyn i mama zawsze przynosiła coś do jedzenia.

Jako dziecko był Pan wątłego zdrowia.
Bo niedożywiony. I żeby nabrać trochę kilogramów, chodziłem po świetlicach wrocławskich domów dziecka. Gdy w jednym najedliśmy się zupy, biegliśmy z kolegami do następnego. Wtedy czułem, że jestem najedzony. Byłem bardzo obrotny.

Szkoły Pan kończył we Wrocławiu.
Podstawówkę, po niej poszedłem do technikum energetycznego. Działało w pobliżu opery. I codziennie, przechodząc koło opery, w drodze do szkoły, stawałem przed szybą kawiarenki, w której siedzieli aktorzy, śpiewacy. To był inny świat: byli świetnie ubrani, uśmiechali się, popijali wódeczkę, kawkę.

I się Panu spodobało.
Powiedziałem wtedy sobie: "Ja też tak chcę!". I dowiedziałem się, że w podwórzu mojej szkoły działa Liga Kobiet, która prowadzi amatorski teatrzyk. Tak mnie to aktorstwo wciągnęło, że na każdej przerwie zjeżdżałem po rynnie ze swojej klasy do tych pań z Ligi.

Grał Pan u nich?
Oczywiście. Pierwszą moją rolą był "Fircyk w zalotach". Spodobało się to nasze przedstawienie we Wrocławiu i w nagrodę pojechaliśmy na występy do Warszawy. W stolicy, w Teatrze Nowej Warszawy, późniejszych Rozmaitościach graliśmy. Później do Wrocławia przyjechała komisja teatralna, która prowadziła pewien rodzaj naboru do szkoły teatralnej. I mnie się udało dostać do szkoły teatralnej w Łodzi. Było nas trzynastu.

Pechowa trzynastka?
Dla mnie tak. Na pierwszym roku byłem wyrzucany z uczelni trzy razy.

Za co?
Za brak zdolności.

Nie wierzę. Ale jednak skończył Pan tę szkołę.
Uparty byłem. Tak się starałem wykazać, że już na kolejnym roku miałem stypendium artystyczne. Przynajmniej głodny nie chodziłem.

To znowu na studiach Pan głodował?
Nie tylko ja. Koledzy też. Gdy mieliśmy zajęcia z tańca, to jeden za drugim z głodu mdlał. Doszło to do rektora i dostaliśmy po 50 złotych zapomogi. Nie wystarczało, więc chodziliśmy za miasto i z jabłoni, które rosły przy drogach, strącaliśmy jabłka. I nimi się dokarmialiśmy.
Nowy rozdział w życiu zaczął się dla Pana po szkole filmowej. Wystąpił Pan w serialu "Kolumbowie", w filmie "Kopernik"... No i przyszedł rok 1974 - "Czterdziestolatek", w reżyserii Jerzego Gruzy. Wielki sukces.
Ten wielki sukces ma dwie twarze. "Czterdziestolatek" jest moim przekleństwem.

Zaszufladkował Pana?
Już na wieki wieków jestem inżynier Karwowski.

Ale nie żałuje Pan, że go zagrał?
Oczywiście, że nie. Po pierwsze, aktor jest od tego, żeby wszystko i wszędzie zagrać: i w teatrze, i w filmie, i w serialu. A po drugie - ta rola dała mi szaloną popularność, o której aktor może sobie tylko zamarzyć.

A jak to się stało, że to Pan został Karwowskim?
Wcześniej grałem w filmie, który reżyserował Jerzy Gruza. I gdy robił "Czterdziestolatka", zaprosił mnie na casting. Przyszedłem. Byłem na absolutnym luzie, bo byłem przekonany, że nic z tego nie wyjdzie: razem ze mną przyszło wielu aktorów, znanych bardzo. W pewnym momencie Gruza podszedł do mnie i pyta: "Kto może zagrać twoją żonę?". Odpowiedziałem: "Anka Seniuk". Zadzwonił do niej i gdy ona się zgodziła, dostałem tę rolę.

Czemu akurat Anna Seniuk?
Bo ją bardzo lubiłem jako aktorkę. No i była, i nadal jest, bardzo ładna.

Następnie był film "Motylem jestem", po kilkunastu latach - "Czterdziestolatek - 20 lat później"...
O mały włos nie byłoby tego serialu. Stwierdziliśmy z Anią Seniuk, że to bez sensu robić ciąg dalszy, że to będzie na siłę.

Ale jednak kontynuacja powstała. Czemu?
Bo z kasą w domu było krucho (śmiech). Więc odpowiedź jest prosta: dla pieniędzy.

A czy jest jakaś szansa, że powstanie "Czterdziestolatek, 40 lat później"? Czyli inżynier emeryt...
Zaskoczę pana. Już powstał. Nagraliśmy pierwszy odcinek - "Uniwersytet Trzeciego Wieku". Bardzo zabawny. Gruza powiedział: "Będę to sprzedawał". W międzyczasie zmarł Krzysztof Teodor Toeplitz, jeden ze scenarzystów serialu. Praca nad filmem została zawieszona. Niestety, do tej pory nikt tym naszym nowym serialem się nie zainteresował. Może to dlatego, że tak wiele teraz seriali powstaje. I ten dla miliona emerytów by się nie przebił... Później pojawił się pomysł, że jak nie w telewizji, to może zrobić kontynuację "Czterdziestolatka" w radiu. Już rok czekamy na odpowiedź.

Wesołe jest życie staruszka? Czterdziestolatka po czterdziestu latach?
Jestem szczęściarzem: mam 77 lat, a nadal gram w teatrze. W Kwadracie.

No właśnie. Oprócz grania w telewizji, zjechał Pan pół Polski, grając w teatrach: Olsztyn, Bydgoszcz, Szczecin.
Na deskach zagrałem wszystko to, co aktor może sobie wyśnić. W Olsztynie grałem na przykład Romea. I robiłem to tak dobrze, że miałem fanklub.

Fanklub?
No tak. Kilka pań, wielbicielek mojego talentu.

Czym ich uwielbienie się objawiało?
Odwiedzały mnie w hotelu i... sprzątały mi pokój (śmiech). Bardzo miło to wspominam.

W Szczecinie Pana fanem był sekretarz partii od spraw kultury.
Oj tak, tego nie można zapomnieć. Występowałem w klubie "13 Muz". Ten sekretarz był obecny na każdym moim przedstawieniu. Wstawał przed występem, wygłaszał przemówienie. Po kilku latach występów dyrektor powiedział: "Pora na Warszawę". Zgodziłem się na wyjazd. I pewnego dnia, na ulicy, drogę zajechały nam dwa samochody, wyskoczyli z nich milicjanci. Oślepili nas gazem i pałkami tak łomotali po całym ciele, że pamiętam tylko tyle, że zasłaniałem głowę, żeby mi czaszki nie roztrzaskali. I odjechali. Poszliśmy na skargę, ale nic to nie dało. Po pewnym czasie podszedł do mnie ten sekretarz z Komitetu Centralnego i powiedział: "I co? Dostaliście nauczkę? Nadal chcecie wyjechać?". No i zostaliśmy na występach w Szczecinie jeszcze rok...

Straszna historia. Jako aktor czuje się Pan spełniony?
Tak, mogę powiedzieć, że tak. Ale woda sodowa mi nie uderzyła. Pewnie dlatego, że po tym, jak zagrałem Otella i dostałem za niego nagrodę, dostałem kubeł zimnej wody na głowę.

Jak to?
Bo byłem strasznie dumny z tej nagrody i postanowiłem z kolegami pójść w Warszawie do klubu Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu. Żeby świętować. Zapukaliśmy do drzwi. Otworzył cieć i mówi: "Czego?". Na to my: "Chcielibyśmy wejść". A on: "Legitymacje członkowskie są?". "Nie, nie mamy" - odpowiedzieliśmy. "No to wynocha!" - i zamknął nam drzwi przed nosem. I tak staliśmy, zdziwieni, choć z nagrodą w ręce.

We Wrocławiu by Pana tak nie potraktowali. Wraca Pan często do miasta swojego dzieciństwa?
Wracałem zawsze, bo tutaj przecież mieszkali moi rodzice, moja siostra. I nadal wracam, bo we Wrocławiu mieszka mój brat z rodziną.
Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska