Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Beata Maksymow-Wendt - Kruszyna, która cały świat na kolana rzuciła. I na plecy (zdjęcia)

Wojciech Koerber
W komplecie. Córka Hania, mąż Dariusz - mistrz Polski mastersów i Kryszyna.
W komplecie. Córka Hania, mąż Dariusz - mistrz Polski mastersów i Kryszyna. Archiwum Beaty Maksymow-Wendt
Mistrzynią świata została w roku poolimpijskim (1993) i przedolimpijskim (1999). Na drodze po medal igrzysk zawsze coś jednak stawało, a najczęściej Kubanka Estela Rodriguez. Dziś Beacie Maksymow-Wendt mogą wejść tylko w drogę, od czasu do czasu, więźniowie z zakładu karnego w Jastrzębiu-Zdroju. Pracuje tam jako wychowawca.

Na tatami dostała się przez przypadek. - Ówczesny trener GKS-u Jastrzębie kompletował drużynę, a brakowało mu zawodniczek. No i taka Jola podpowiedziała mu, że jedna duża u niej po szkole chodzi. Ja i judo? Początkowo nie widziałam się w tym sporcie w ogóle, z wf-u miałam naciąganą tróję. Wie pan, nie było wtedy żadnej indywidualizacji. Jeśli w zeszycie pana od wf-u stało, że czas na 60 metrów ma być taki, to taki miał być. I biada tym, co mieli gorszy - uśmiecha się, uwaga, 18-krotna medalistka MŚ i ME. W każdym razie tej Jolce jesteśmy bardzo wdzięczni. - Dziś mieszka w Niemczech, sporadycznie się spotykamy - dodaje.

Atmosfera w sekcji niezwykle młodej Maksymow przypadła do gustu. - Bo wszyscy przyjęli mnie bardzo ciepło. Bywało, że w szkole słyszałam docinki, a tam nie. Tam trener Tadeusz Kowalewski stworzył świetną grupę - nie ukrywa. Błyskawicznie się okazało, że to jest właśnie środowisko dla rosłej adeptki. - To prawda. Niemal od razu pojechałam na eliminacje strefowe do MP juniorek. A później na te mistrzostwa, gdzie zobaczył mnie trener kadry seniorek i od razu powołał. Stałam się taką najmłodszą maskotką - wyjaśnia mistrzyni, której, na zasadzie kontrastu, nadano pieszczotliwą ksywę "Kruszyna". Kto? Kiedy?

- Na mój pierwszy seniorski obóz pojechałam jako 16-latka. Bawiłyśmy się świetnie, a chrzest nie mógł mnie ominąć. W pokoju zamieszkałam z dziewczyną z kat. 48 kg i takie dwie świeżynki chodziły sobie razem, wyglądając obok siebie pociesznie. Ja, w ramach chrztu, miałam biegać od pomostu do pomostu i krzycząc "Boże, dlaczego stworzyłeś mnie taką kruszyną?!". No i zostało - tłumaczy Kruszyna.

To nie tak, że w swojej najcięższej kategorii zupełnie nie miała krajowej konkurencji. - Miałam rywalkę w osobie Renaty Szał z Poznania, też obdarzonej dobrymi warunkami fizycznymi, i też medalistki ME. Do dziś się zresztą z Renatą przyjaźnimy. Ale sporo trenowałam z mężczyznami. Bo żeby iść do przodu, trzeba się bić z mocniejszymi. Gdy trenujesz ze słabszymi, oni się uczą, ale ty stoisz w miejscu - zaznacza trzykrotna olimpijka.

W Barcelonie drogę na podium zakłóciła wspomniana Rodriguez. Poprzez repesaże dotarła jednak 25-letnia wówczas Polka do pojedynku o brąz. By ulec Japonce Sakaue. - Duży zawód, z Japonką przecież wygrywałam. Zaczęłam jednak eksperymentować, a nie robi się tego na igrzyskach. Miałam taką technikę kontrującą, a chciałam ją zastosować jako bezpośredni atak. To mnie zgubiło. Wpadłam w trzymanie i nie mogłam z tego wyjść - tak wspomina judoczka igrzyska sprzed dwóch dekad.

Cztery lata później w Atlancie było już złoto, tyle że ówczesnego dominatora Pawła Nastuli. Kruszyna znów się nadziała na Kubankę. A szło wybornie. Wolny los, dwie wygrane i półfinał z Rodriguez. Triumf daje przynajmniej srebro i dożywotnią emeryturę, porażka może nie dać nic. I nasza zawodniczka poszła, niestety, drugą drogą. Uległa Rodriguez, a następnie o brąz Niemce Hagn.

- Raz tylko w karierze z tą Kubanką wygrałam. A później stawała się coraz mocniejsza. Nie pasował mi jej styl walki i powiem szczerze - zawsze się jej bałam. Po pojedynku z Niemką znów był straszny zawód. Tym bardziej, że dwa miesiące wcześniej walczyłyśmy na turnieju kwalifikacyjnym. I ja ją wtedy w Rzymie zmasakrowałam - wspomina zawodniczka.

Do Sydney, na swoje ostatnie igrzyska, 33-letnia Maksymow leciała bronić barw kraju, ale też AZS-u AWF-u Wrocław. Sportowe pragnienie miała już tylko jedno. Nie ugasiła go. Uległa Amerykance Rosensteel i musiała iść do szatni. - Przegrałam z zawodniczką, z którą nie powinnam przegrać. Nie była żadną medalistką, często się z nią spotykałam i wygrywałam przed czasem. W takim czteroletnim cyklu olimpijskim trzeba jednak wciąż startować, potwierdzać się, być w formie. A u mnie zdrowie już nie było to. Czułam się obolała, niekiedy trenowałam na środkach przeciwbólowych. Prawda jest taka, że wtedy nie interesował mnie już żaden medal MŚ czy ME. Pragnęłam tylko jednego. Medalu olimpijskiego - zaznacza sportsmenka.

Żal był tym większy, że rok wcześniej zdobyła Maksymow złoto MŚ. W Birmingham. Wygrała też plebiscyt na najlepszego sportowca Dolnego Śląska, jej opiekun Wiesław Błach okazał się numerem 1 wśród trenerów. - A jechałam do Birmingham nie czując superformy. Chciałam się tylko zakwalifikować na igrzyska, bo były to pierwsze MŚ, które taką kwalifikację dawały. Chciałam załapać się jedynie w ósemkę, a wszystkie walki wygrałam przed czasem. Wystarczyło zatem powielić przygotowania. Coś jednak nie zagrało, a swoje wnioski po Sydney wyciągnęłam. Moja teoria jest taka, że myśmy przedobrzyli. Że nie można mieć czegoś więcej, bo trzeba mieć wszystkiego w sam raz. Do Sydney byłam świetnie przygotowana wytrzymałościowo i, paradoksalnie, to mi przeszkadzało w rzucaniu. Bo mogłam grać jak aktorka, zwyciężać aktywnością. A zawsze Amerykankę rzucałam - taka jest diagnoza po latach.

Tej kariery nie można jednak sprowadzać do trzech startów olimpijskich. Bo to piękna kariera była, od medalu do medalu. A po niej przyszedł czas na studia. Z resocjalizacji i wf-u. Licencjackie w Raciborzu i magisterskie w Piotrkowie. - Musiałam układać życie od nowa. Wydawało mi się, że nic nie umiem, bo całym moim życiem było wcześniej judo. Wiedziałam, że w tym wieku na medycynę już nie pójdę - wspomina Maksymow-Wendt. Dodać jeszcze tylko trzeba, że zejście do szpagatu nie było dlań żadnym problemem, a i salto potrafiła wykonać. - Nawet mi po salcie pamiątka została, bo urwałam więzadło w kolanie. Duża sprawność jest pożądana, bo jeśli człowiek ruchawy, tym łatwiej uruchomić masę - dodaje, podpierając się prawami fizyki. Tak, tu się już nic nie zmieni. Siła to masa razy przyspieszenie. Choć trzeba też dodać siłę charakteru.

- Był taki obóz w Giżycku, rok 1999, przed Birmingham. Dużo tam wiosłowałyśmy. Przyszłam raz na trening, na przystań, a trener Błach mówi, że mam płynąć łódką do Sztynortu. Popatrzyłam i mówię - to chyba żarty? Początkowo nie wierzyłam. Ale się zawzięłam i postanowiłam, że coś trenerowi udowodnię. Najpierw asekurował mnie z boku, z motorówki, czym jeszcze falę wzmagał, więc szły inwektywy. Ale się uparłam. Przepłynęłam z Giżycka do Sztynortu i z powrotem. W osiem godzin - przypomina Kruszyna. Tak się rodziło, we wczesnej fazie przygotowań, złoto w Birmingham.

Dziś to Maksymow-Wendt zdarza się wydawać rozkazy. Jest wychowawcą więziennym w największym półotwartym zakładzie karnym w kraju. W Jastrzębiu-Zdroju. Klawiszem innymi słowy? - Różnie mówią. Policja to psy, a my jesteśmy najczęściej gady. Daje mi ta praca satysfakcję. Niektórzy mówią, że resocjalizacji w Polsce nie ma, ale rozmowa z człowiekiem dużo może zdziałać. Ja jestem na oddziale terapeutycznym dla osób uzależnionych od alkoholu, którego sama raczej nie tykam. Piwo mi nie smakuje, wódka tym bardziej, czasem tylko wina spróbuję - jak na spowiedzi przyznaje bohaterka. Niektórzy ją tam poznają i chcą rozmawiać o sporcie, inni nie kojarzą. Albo np. kojarzą z... zapasami. Coś gdzieś świta.

Męża, Dariusza Wendta, poznała już po zakończeniu kariery. Rasowy Kaszub z Kartuz, sprawnie operujący dialektem. Tak Kruszynę pokochał, że sam wziął się za judo. Ma już w kolekcji kilka medali MP mastersów ze złotym włącznie. Wcześniej pracował w Straży Miejskiej, obecnie w policyjnych oddziałach prewencji. 5-letnia córka widzi zatem, co się wokoło dzieje - "tata łapie złodziei, a mama ich wychowuje".

- Hania od miesiąca uczęszcza na treningi. Pierwszy raz zobaczyła judo na własne oczy przed rokiem, na Turnieju Mikołajkowym w Będzinie. I muszę powiedzieć, że ją zamurowało. Pięć minut milczała najpierw z otwartą buzią, po czym wypaliła: "mamo, ja się chcę bić!" Czterolatka! Gdy w tym roku dostaliśmy zaproszenie na turniej ju-jitsu i zobaczyła te dzieciaczki w kimonach, miała łzy w oczach. Uznaliśmy, że nadeszła ta chwila, by wziąć ją na trening. Niech się rozwija ruchowo, choć nie zależy mi, by robiła jakąś karierę - zastrzega mama. Rodzinka mieszka sobie na osiedlu w Jastrzębiu. Swego czasu olimpijka rozpoczęła tam budowę domu, mieli w nim zamieszkać rodzice, lecz po śmierci mamy w 2000 roku zabrakło motywacji. - Zostało to sprzedane - mówi.

Maksymow-Wendt to przesympatyczna postać, optymistka. A jednak nie tylko kontuzje dziś pobolewają - Nie ukrywam, że jestem trochę rozżalona. Mam 18 medali z MŚ i ME, poświęciłam judo kawał życia, więc ludzie myślą, że na pewno coś z tego mam. A ja się obawiam, czy dotrwam do emerytury. Mogę iść po 15 latach, ale to zbyt skromne pieniądze. Była kiedyś batalia, by sportowa emerytura przysługiwała też mistrzom świata. Nie mamy takich chętnych wielu, w judo tylko Kubę (Rafała Kubackiego) i mnie, bo Paweł Nastula zdublował medale MŚ i IO. Nie mam jednak siły, by o to walczyć - wyjaśnia.

Może jednak będzie jeszcze kiedyś w rodzinie olimpijska emerytura. Co Ty na to, Haniu, nowa Kruszynko?

Beata Maksymow-Wendt

Urodziła się 27 lipca 1967 roku w Czeladzi. Olimpijka z Barcelony (+72 kg), gdzie pokonała Finkę Akerblom, uległa Kubance Rodriguez, następnie w repesażach pokonała Tajkę Yompakdee oraz Gondarenko (WNP) i o brąz uległa Japonce Sakaue, zajmując 5.-6. miejsce (wygrała Chinka Zhuang). W Atlancie (+72) miała wolny los (1. runda), pokonała Francuzkę Cicot i Egipcjankę Hefny (Egipt), przegrała z Kubanką Rodriguez i o brąz z Niemką Hagn, zajmując 5.-6. miejsce (wygrała Chinka Fuming). W Sydney (+78 kg) uległa Amerykance Rosensteel. 2-krotna mistrzyni świata (Hamilton 1993, kat. open; Birmingham 1999, +78 kg), trzy brązowe medale MŚ (1989, 91, 97), 13 medali ME (3 złote: Belgrad 86, Praga 91, Ostenda 97, 3 srebrne, 7 brązowych). Kluby: GKS Jastrzębie (1983-90), Błękitni Kielce (1991), Koka Jastrzębie (1991-98) i AZS AWF Wr. (1998-2002). Mąż Dariusz, córka Hania (5 lat).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska