Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Sokołowski - Błyskotliwy kołowy lubiący walkę na łokcie (ZDJĘCIA)

Wojciech Koerber
Siła dawnego Śląska. Od lewej Zdzisław Antczak, Jerzy Klempel i Andrzej Sokołowski.
Siła dawnego Śląska. Od lewej Zdzisław Antczak, Jerzy Klempel i Andrzej Sokołowski.
Jako dzieciak miał styczność z koszykówką, lecz okazała się dlań dyscypliną nazbyt delikatną. - No nie była moim przeznaczeniem. Ja lubiłem kontakt z zawodnikiem, pierwszy mecz zakończyłem po dwóch minutach z pięcioma faulami na koncie. I do domu. Dlatego poświęciłem uwagę piłce ręcznej – spowiada się nam Andrzej Sokołowski, brązowy medalista olimpijski z Montrealu (1976).

UWAGA! ARTYKUŁ POWSTAŁ W 2014 ROKU!

Gdy był uczniem szkoły podstawowej w Komorznie, chwytał się wielu dyscyplin. I wielu piłek z palantową włącznie. Skakał wertykalnie (koszykówka) i horyzontalnie (w dal). Kolegów sport również zajmował, każdy czegoś próbował. Podobnie było w szkole średniej, w Opolu. - I pewnego dnia gazety doniosły o turnieju dzikich drużyn w piłce ręcznej. Nagrodą miały być koszulki sportowe, tym nas kupiono. Co ciekawe, doszliśmy aż do finału, stawiając czoła zespołowi koszykarzy z Prudnika – przypomina olimpijczyk.

Efekt był taki, że rychło wcielono wszystkich do sekcji szczypiorniaka Gwardii. Tam kontaktu z przeciwnikami – tego, czego brakowało Sokołowi pod koszem – było sporo. - Trener Jan Pasoń doprowadził nas do mistrzostwa Polski juniorów. Gdy jednak skończyłem wiek juniora, nie widziałem się początkowo w seniorskiej drużynie. Wahałem się. W końcu przyszedł sekretarz Gwardii i kazał podjąć wyzwanie. Tak się zaczęło – mówi szczypiornista o wzroście 192 cm. Kołowy? Nie od razu. - Jako junior grałem w zasadzie wszędzie. Pozycja wybrała się sama, gdy jako jedyny chłopak z Gwardii Opole pojechałem do Trójmiasta na zgrupowanie reprezentacji Polski juniorów. Tam na dzień dobry zaczęli nam przydzielać pozycje, a ja stałem i się temu procesowi przyglądałem. Wybrali już skrzydłowych, rozgrywających lewych i prawych, w końcu zostałem niemal sam, a do obsadzenia były już tylko środek rozegrania i koło. „To ja na kole”, powiedziałem – uśmiecha się Olaf. Taką ksywę nadali mu później, już we wrocławskim Śląsku. - Sporo grało wówczas w klubie zawodników z Górnego Śląska, tych, co nie byli związani z kopalniami. I oni tak mnie nazwali, porównując z dwumetrowym Solikiem ze Sparty Katowice, który po boisku poruszał się bardzo dostojnie – wyjaśnia szczypiornista.

Do wojska trafił Sokołowski jeszcze w Opolu, wraz z Antonim Przybeckim, ojcem Piotra, który objął właśnie trenerski ster w WKS-ie. - Antek był ode mnie dwa lata starszy, ale się wcześniej od wojska lekko wymigiwał. Po trzech tygodniach został oddelegowany do Wrocławia, gdzie powiedział, że ja jeszcze zostałem w Opolu, więc trener Kazimierz Frąszczak i mnie od razu ściągnął. W niedzielę złożyłem przysięgę, a w poniedziałek zameldowałem się już z plecakiem na ul. Saperów – sięga pamięcią Sokołowski. W armii służył dziesięć lat, kończąc ze stopniem sierżanta sztabowego, lecz bez wojskowej emerytury.

- Po skończeniu służby zasadniczej mogłem wrócić do Gwardii, lecz dostrzegłem, że klub ten nie ma wielkich ambicji sportowych. Zdecydowałem, że zostanę w Śląsku, Antek Przybecki natomiast wrócił do Opola, gdzie tamtejsza ekipa balansowała na granicy ekstraklasy i niższej ligi. W końcu spadła i nie mogła wrócić z powrotem. A ja zdobyłem ze Śląskiem siedem tytułów mistrza kraju. Mieliśmy sympatyczną grupę ze Zdzichem Antczakiem i Jurkiem Klempelem. Ceniliśmy się nawzajem i darzyliśmy zaufaniem. Tak, to była grupa, która chciała coś osiągnąć. Najbardziej ze swoimi predyspozycjami rzutowymi wyróżniał się z nas wszystkich Jurek. A naszym zadaniem było umożliwiać mu dochodzenie do pozycji rzutowych. I jakoś tak się z tymi sukcesami zaprzyjaźniliśmy, że niechętnie przegrywaliśmy. Każda jedna porażka była dla nas policzkiem. Grało się wtedy systemem sobota-niedziela, więc jeśli ktoś nas wyjątkowo w sobotę przeciągnął, to niedzielę mieliśmy zepsutą. I musiał być rewanż – zauważa Sokołowski. I słówko od kumpla Antczaka: - Andrzej bardzo szybko się uczył. Przyszedł jako surowy facet, a w ciągu roku zrobił ogromny postęp i stał się poukładany technicznie. Świetny rzut, świetny środek obrony. Mieliśmy takie umówione zagranie, że ze skrzydła symulowałem podanie do Klempela, lecz piłka nie szła w tył, tylko przez koło do Andrzeja właśnie, który szybko ją chwytał i pakował do bramki.

Wiele źródeł podaje, że był Sokołowski członkiem narodowej drużyny, która na MŚ 1974 roku (NRD) zajęła czwarte miejsce, po porażce z Jugosławią (16:18). Tam jednak zabrakło i medalu, i Olafa. - Ja wówczas z reprezentacji zrezygnowałem. Zacząłem studia na AWF-ie, żona była w ciąży, czułem się zmęczony i miałem niedosyt po igrzyskach w Monachium (1972), gdzie, uważam, byliśmy naprawdę lepsi niż zajęte przez nas 10. miejsce. A o powrocie do kadry zdecydował przypadek. W 1975 roku reprezentacja jechała na Puchar Świata do Goeteborga. Tuż przed wyjazdem zadzwonił trener, że kołowy Kuchta złamał palec i biegiem popędziłem na lotnisko. Tak się zaczęła moja druga przygoda z narodowymi barwami. Ta grupa była żądna sukcesu, dało się zapomnieć o Monachium, gdzie zabrakło spójności. Każdy już walczył dla drużyny – Szymczak, Kuchta, Antczak, Klempel, ja i kilku innych – wyjaśnia kołowy Sokołowski.

W Geoeteborgu było srebro PŚ, a rok później w Montrealu olimpijski brąz. - W Monachium byliśmy jeszcze zahukani. Tylu sportowców, głowa obracała mi się wokoło. Człowiek tylko patrzył na znane postacie, które wcześniej widywał od czasu do czasu w telewizji. Dla mnie osobiście był to szok. A Montreal? Pamiętam dobre posunięcie naszych związkowych władz, czyli zgłoszenie nas rok wcześniej do turnieju przedolimpijskiego, również w okolicach września. Dzięki temu spotkaliśmy się z tym całym systemem, który miał funkcjonować w czasie igrzysk, i który trochę nas męczył. Tu trzeba było czekać na autobus, tu gdzieś w hali. Ale myśmy się już tym w ogóle nie denerwowali. Byliśmy zajęci swoimi sprawami, a rzeczywistość nas nie irytowała. Mimo że po doświadczeniach z Monachium mieliśmy policjanta i z przodu i z tyłu – mówi właściciel Srebrnego Krzyża Zasługi.

W finale tamtych igrzysk Rosjanie ograli Rumunów 19:15, w meczu o brąz biało-czerwoni pokonali po dogrywce RFN 21:18. - Można było wskoczyć i oczko wyżej. Jeśli chodzi o RFN, wiedzieliśmy, że jesteśmy lepsi. W ostatnich sekundach zarobiłem na kole karnego, ale Jurek tym razem rzucił prosto w bramkarza. Oni nas skontrowali, lecz w dogrywce już nie istnieli. Wyszła ta nasza konsolidacja grupy, wiedzieliśmy, że nie możemy tego meczu puścić. Tego czegoś zabrakło być może naszym siatkarzom na igrzyskach w Londynie, które śledziłem z bliska. W meczu z Australią widziałem jakieś zmęczenie materiału. Czuć było, że jesteśmy mocni, ale bez tego błysku. Ta grupa chyba zbyt długo ze sobą przebywała przed igrzyskami. Może trener powinien wtedy zebrać ekipę dopiero tuż przed turniejem olimpijskim i powiedzieć „panowie, jedziemy na igrzyska”. Udać się tam na świeżości. No ale żaden trener w ten sposób nie zaryzykuje – konstatuje szczypiornista.

Gdy chodzi o karierę klubową, w 1978 roku, jako 30-latek, zamienił Wrocław na belgijskie Mechelen. - Rok wcześniej poszedł tam Antczak. W Śląsku dali mi zielone światło, w związku również. Od razu wywalczyliśmy mistrzostwo Belgii, wylądowaliśmy również w finale krajowego pucharu. Rodzina nie dostała jednak pozwolenia na dołączenie do mnie. „Ze względów społecznych”, tak to się wtedy nazywało. Wytrzymałem tak kilka miesięcy, wreszcie żona przekazała, że córka coraz bardziej niespokojna. Zdecydowałem – to ja wracam. W Śląsku był akurat trener Strząbała, zapytał, czy bym nie pograł. Mnie już nie bardzo się chciało, uważałem, że po belgijskim okresie człowiek wypadł z obiegu. Ale wróciłem i zdobyliśmy kolejne mistrzostwo Polski. Później Jurek Klempel wyjechał do Niemiec, a Zbyszek Tłuczyński do Kielc. Z biegu zostałem grającym trenerem. Na parę sezonów. Nie były to tłuste lata, brakowało zawodników, do wojska nikt nie chciał iść. I w wieku 36 lat wróciłem do Belgii, do Handball Club Kortrijk. Spadliśmy, zostałem trenerem i po roku wróciliśmy do najwyższej z lig – zaznacza szczypiornista.

Tym razem rodzina była już u boku, a córka Jowita rychło się w nowym kraju zaaklimatyzowała. Skończyła szkołę średnią i wyjechała do USA. - Chciała tam grać zawodowo w koszykówkę, lecz po college'u nie dostała kontraktu. Przez jeden sezon próbowała występować w Wiśle Kraków, która wtedy nie należała jednak do potentatów. Jowita wróciła do Belgii, pograła trochę i podjęła pracę w firmie socjalnej. Znajduje ludziom zatrudnienie, sprowadziła już do Belgii wielu naszych rodaków. No i ma małego synka. Mieszka 5 km od nas, w Harelbeke – raduje się dziadek Sokołowski. On sam miał w ostatnich latach przymusową przerwę od pracy. - Byłem magazynierem w firmie tekstylnej w Kortrijk, lecz zimową porą, na śliskiej nawierzchni, upadłem tak niefortunnie, że głowa kości barkowej wypadła ze stawu. Z ręką stało się coś złego, a nim dowieźli mnie do szpitala, minęły dwie godziny. Zbyt długo to trwało. Groziło mi inwalidztwo, ale jakoś się żmudną rehabilitacją wybroniłem, a ręka znów jest władna – tłumaczy. Zatem ze zdrowiem problemów nie ma, z językiem flamandzkim również. Swego czasu z żoną Krystyną - dziś oboje są już na emeryturze - uczył się go po dwa razy w tygodniu. I tak przez cztery lata. A ostatnio odwiedził Wrocław. I czeka, aż Śląsk urośnie w dawną siłę. Siłę Klempela, Antaczaka, Sokołowskiego...

Andrzej Sokołowski

Urodził się 23 listopada 1948 roku w Komorznie k. Kluczborka. Brązowy medalista olimpijski z Montrealu, gdzie w meczu o brąz Polacy pokonali po dogrywce RFN 21:18 (17:17, 11:9). Partnerami w drużynie byli: J. Brzozowski, P. Cieśla, J. Gmyrek, A. Kałuziński, J. Klempel, Z. Kuchta, Z. Antczak, J. Melcer, R. Przybysz, H. Rozmiarek, A. Szymczak, M. Wojczak i W. Zieliński. Olimpijczyk z Monachium (10. miejsce). 7-krotny (1972-78) mistrz Polski ze Śląskiem, finalista Pucharu Europy 1977/78 z wrocławską ekipą (porażka z gospodarzem, Magdeburgiem). Reprezentant Polski w latach 1968-76 (145 występów). Srebrny medalista Pucharu Świata z Goeteborga (1975). Mieszka z rodziną w belgijskim Kortrijk. Córka Jowita (40 lat) uprawiała koszykówkę. Żona Krystyna, absolwentka wrocławskiej AWF, pracowała jako nauczycielka wf-u w szkole średniej we Wrocławiu i w Kortrijk ("wspierała mnie w czasie całej kariery").

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska