Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

21 grudnia koniec świata? A może jednak sobota się odbędzie?

Maciej Sas
Ilustracja Maciej Dudzik
Nie myję się, nie sprzątam, nie gotuję, nie oddaję długów - przecież 21 grudnia koniec świata. Kto tak zaplanował ten piątek, powołując się na Majów, niech zmieni plany. Mądrzy Indianie żadnej apokalipsy na 21 grudnia nie zapowiadali.

Jedna z brytyjskich firm bukmacherskich przyjmowała zakłady dotyczące tego, czy 21 grudnia czeka nas koniec świata. Większość graczy stawiała na to, że nic takiego się nie zdarzy. Ale prawdziwą fantazją popisali się ci, którzy obstawili, że po 21 grudnia soboty już nie będzie. Nie mam co prawda pojęcia, jak odbiorą wygraną, gdyby ich przewidywania się potwierdziły, ale dokument potwierdzający wydanie na taki zakład 20 funtów na pewno za kilka lat będzie można drogo sprzedać. A przy okazji pochwalić się poczuciem humoru.

Sam natomiast postanowiłem sprawdzić, czy warto robić plany na sobotę, a może i na święta Bożego Narodzenia. No bo przecież czeka nas przebiegunowanie Ziemi, wybuchy na Słońcu, 6 planet ustawi się w jednej linii i to na galaktycznym równiku itd.

Spotkanie Wolnych Ludzi
W moich dociekaniach nie czuję się osamotniony. Kilkuset zwolenników Ruchu Wolnych Ludzi, którego współzałożycielem jest Janusz Zagórski, 21 grudnia spotyka się we Wrocławiu na kongresie poświęconym końcowi... naszej cywilizacji. Ale, broń Boże, nie końcowi świata! W zaproszeniu na spotkanie organizatorzy napisali: "Bez względu na rzeczywiste znaczenie tej daty wybraliśmy ją jako symbol końca obecnej cywilizacji i otwarcie drzwi do pokojowego tworzenia zrębów nowego życia na naszej planecie. Wszyscy widzimy, jak w obecnych czasach w Polsce i na świecie upadają podstawowe wartości moralne: prawda, sprawiedliwość, uczciwość, szacunek do wszelkiego życia".
Zdaniem głównego organizatora spotkania, Janusza Zagórskiego, wiele wydarzeń na Ziemi pokazuje, że w najbliższym czasie może nas czekać seria katastrof naturalnych i upadek naszej cywilizacji. - To jednak wcale nie oznacza końca świata - dodaje. Rzecz w tym, że nowa cywilizacja ma być znacznie lepsza. Czyli czeka nas radosny początek, a nie złowrogi koniec...

Dzisiaj nic nam nie spadnie na głowę
Konkretniejsze wieści ma dla nas prof. Paweł Rudawy, astronom z Uniwersytetu Wrocławskiego. Na pytanie, czy 21 grudnia coś oznaczającego katastrofę wydarzy się na niebie, odpowiada stanowczo, że nic takiego nie nastąpi. - I mogę na to wystawić glejt z podpisem i pieczęcią. Oczywiście, badania kosmosu dopiero się zaczynają, ale te najbliższe opłotki naszej planety znamy już doskonale - wyjaśnia profesor.
Mimo to nie daję za wygraną. Pytam, czy doniesienia o niezwykłym ustawieniu ciał niebieskich tego dnia - 6 planet Układu Słonecznego ma się znaleźć na jednej linii - nie budzą jego niepokoju. - One systematycznie ustawiają się w tej samej konfiguracji. Nie pamiętam dokładnie, ale o ile pamiętam, to się tak się dzieje co 179 lat. Nie ma w tym czegoś nadzwyczajnego - zapewnia astronom.

Dobrze, zanim się poddam, jeszcze jedna zaczepka - zwolennicy teorii katastroficznych twierdzą, że Układ Słoneczny znajdzie się 21 grudnia na równiku Drogi Mlecznej. A jeśli tak się stanie, armagedon gotowy. - Tyle że to nieprawda, bo przede wszystkim astronomowie nie wiedzą, jakie jest położenie Słońca względem równika galaktyki. Poza tym odległość Słońca od płaszczyzny równika jest liczona w latach świetlnych, a przestrzenna prędkość naszej gwiazdy - w kilometrach na sekundę. To znaczy, że dotarcie do płaszczyzny równika trwa kilka milionów lat. Na pewno nie znajdziemy się teraz na tej płaszczyźnie, ale trwa dyskusja, jak daleko od niej jesteśmy. Dodajmy, że Słońce obiega centrum grawitacji galaktyki około 200-250 milionów lat - tłumaczy prof. Rudawy. I zapewnia, że nie szykuje się na żadne wielkie kosmiczne "bum".
Choć nie wyklucza czegoś takiego w przyszłości. Jak mówi, w Układzie Słonecznym jest mrowie obiektów nieznanych - komet, planetoid, jąder starych planet. Większości z nich nie widzimy. Nie jest więc wykluczone, że w odległej przyszłości coś w Ziemie uderzy, jak to zresztą bywało w przeszłości.

- Jedynym realnym zagrożeniem, choć nie lubię o tym mówić, są tzw. impakty, czyli uderzenia w powierzchnię Ziemi obiektów takich, jak planetoida. Jeśli coś, co ma 50 metrów średnicy, wpadnie do oceanu, w ogóle się o tym nie dowiemy. Gdy to trafi w powierzchnię kontynentu, zniszczy jakieś miasto. Jak spadnie coś, co ma 500 metrów, zniszczy duży kraj albo pół kontynentu. A 10-kilometrowe załatwiłoby nas na dobre - obrazowo tłumaczy naukowiec. I dodaje, że taki 10-kilometrowy obiekt ma szansę spaść na Ziemię co 100-200 milionów lat. - Może więc spaść jutro, za tysiąc lat albo nigdy. Ale dinozaurom na głowę coś takiego spadło i na Ziemi jest kilka kraterów po czymś takim. To jedyne realne zagrożenie z kosmosu - podkreśla.

Majowie są oburzeni
Wszyscy tacy mądrzy, a przecież "kalendarz Majów mówi o końcu świata...". - W kalendarzu Majów nie ma żadnej wzmianki dotyczącej końca świata i wydarzeń związanych z 21.12.2012! Żadna z inskrypcji z dat na stallach, żaden z rysunków nie wspomina o kataklizmie - nie zostawia złudzeń Hanna Kotwicka, znawczyni kultury Majów, autorka książek "Przewodnik" i "Klucz do Kalendarza Majów". - Ta data nie pojawia się w dokumentach Majów, a to znaczy, że nie miała jakiegokolwiek znaczenia dla starożytnych mistrzów. Data 21.12.2012 została odkryta na tabliczkach podczas wykopalisk w rejonie Tabasco. Tam jest wzmianka "2012. ceremonia...". I nic więcej, bo tabliczka jest uszkodzona. I... tyle - dodaje.

Skąd więc wzięła się cała "majańska psychoza"? Zdaniem Hanny Kotwickiej to przede wszystkim marketing. - Są firmy, które zajmują się tym od 20 lat, zainwestowały wielkie pieniądze w budowę schronów. Jedna z nich wykupiła od armii USA silosy rakietowe i tam zbudowała mieszkania, które usiłuje sprzedawać - opowiada, śmiejąc się. Jak tłumaczy, praprzyczyną zamieszania był Ernst Förstemann, pracownik Muzeum Drezdeńskiego, który skopiował kilkadziesiąt stron tzw. "Kodeksu Drezdeńskiego" i źle odczytał jeden z rysunków Majów. Woda płynąca z nieba znaczyła u niego potop, natomiast wizerunek boga, który na szacie miał dwa skrzyżowane piszczele, odczytał jako boga śmierci.

- To zostało sprostowane przez licznych naukowców, badaczy - pokazali, że woda oznacza napływ życiodajnej energii, oczyszczającej ludzką świadomość, natomiast wizerunek bóstwa to bóg narodzin. Ale to cecha nas - ludzi Zachodu: uwielbiamy się bać, kochamy katastroficzne wizje. A skoro jest popyt, pojawia się podaż - mówi badaczka kultury Majów. - A jeśli chodzi o Majów, to nawet ich współczesna starszyzna całkowicie odcina się od końca świata, bo w ich kulturze czas miał inne znaczenie niż u nas. Postępował w cyklach. My mamy początek, a potem czas biegnie w nieskończoność. Oni mieli punkt początku i końca. Gdy kończy się cykl, automatycznie następuje nowy - tłumaczy.

Majowie posługiwali się czterema różnymi rachubami czasu. W tej chwili kończą się wszystkie cykle i od razu zaczyna się nowy, wielki cykl. Ten wenusjański ma 104 tysiące lat i składa się z czterech innych po 26 tysięcy lat, te z kolei z pięciu podcykli po około 5200 lat.
- W kulturze Majów każdy wielki cykl był nazywany "końcem świata", a więc końcem cyklu. Wielu ludzi źle to interpretuje - mówi Hanna Kotwicka. Ona, podobnie jak Janusz Zagórski, uważa, że nie czeka nas koniec świata, a raczej "nowe otwarcie duchowe, wejście na nowy poziom świadomości". Mówiąc więc trywialnie: coś się kończy, ale coś innego zaczyna. Coś lepszego!

To już mój 10. koniec świata
- Dla mnie chyba już 10. koniec świata. Żaden się nie sprawdził, więc nie widzę powodu, żeby tym razem było inaczej - ze śmiechem zaczyna rozmowę ze mną ojciec Leon Knabit, benedyktyn z Tyńca, znany z telewizyjnych programów. Jego zdaniem wszystkie doniesienia katastroficzne trzeba traktować jako kolejną okazję do "robienia ludziom wody z mózgu".
- Każdy rozsądny człowiek - wierzący czy niewierzący - wie, że koniec świata kiedyś nastąpi. Ale że ma się to stać określonego dnia? To śmieszne! - obrusza się, przytaczając znamienny fragment z Pis-ma Świętego: "Bądźcie gotowi i czuwajcie". - Co innego, gdybyśmy wiedzieli, że leci w naszą stronę jakaś planetoida, która za trzy tygodnie uderzy w Ziemię. To można wyliczyć. Na razie niczego takiego astronomowie nie zapowiadają. Chyba że wyskoczy coś nowego, niespodziewanego... - ojciec Leon snuje hipotezy. To jednak, jak chwilę temu zapewniał astronom, prof. Rudawy, na razie nam nie grozi.
- Spokojnie przygotowujmy się do świąt i do tego, że przecież każdy z nas może odejść w każdej chwili - podpowiada życzliwie duchowny. - Życzę wszystkim wesołych świąt. Proszę to podkreślić: właśnie wesołych, bo nie ma powodu do trwogi - prosi na pożegnanie.

Szczepionka na koniec świata?
Czyli co - cały ten koniec świata - to czysty marketing, mający pomóc sprzedać rozmaite towary? - Rzeczywiście, lęk jest skutecznym narzędziem reklamy - przyznaje prof. Andrzej Falkowski, psycholog reklamy ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. - Ale w tym przypadku to nie ma zastosowania - zapewnia. Dlaczego niby?
- Takie wydarzenie nie wzbudzi lęku, bo to zagrożenie dotyczy wszystkich, więc nie mamy na nie wpływu. Co innego, gdybyśmy zastosowali reklamę, która dotyczy konkretnego człowieka, a więc: "Jeśli czegoś nie zrobisz, a masz taką możliwość, nie unikniesz zagrożenia". Mogę wejść do schronu, uciec - to działa. W sytuacji końca świata nic nie mogę zrobić. Co będzie, to będzie... - wyjaśnia. I dodaje, że po wielu poprzednich "końcach świata" jesteśmy odporni na każdy kolejny. Po prostu, poprzednie zadziałały na nas jak szczepionka...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska