Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

15 lat od powodzi w Kotlinie Kłodzkiej (ZDJĘCIA)

Paweł Gołębiowski
fot. Wojtek Wilczyński
Mieszkańcy Kotliny Kłodzkiej nerwowo reagują na każde większe opady deszczu. Nieufnie patrzą w stronę leniwych zwykle rzek i strumieni. Boją się, że mogą zostać zaskoczeni przez wielką wodę - taką, jak ta, która spustoszyła te tereny 15 lat temu. Ludzie zostawiali dorobek całego życia i uciekali w popłochu, ratując życie.

Pani Stanisława Haładej z Żelazna, małej miejscowości koło Kłodzka, od kilkunastu lat nie może spokojnie zasnąć, kiedy pada deszcz. Zaniepokojona chodzi po domu i wygląda przez okno. Wszystko zaczęło się w 1997, po wielkiej powodzi. - Lało wtedy tak, jak ostatniej nocy, tyle że przez kilka dni. Nikt jednak nie spodziewał się, że może dojść do takiej sytuacji - opowiada, wzdychając. Przyjechała do Żelazna w 1958 roku, ze Lwowa. Z mężem Janem osiedlili się w pięknej Kotlinie Kłodzkiej. Nie przypuszczali, że przyjdzie im tu przeżyć tak dramatyczne chwile. Mieszkają obok przepływającej przez wieś Białej Lądec-kiej. Nie jest to wielka rzeka, więc nie obawiali się, że zagrożenie może nadejść z tej strony.

Jednak tamtego lata rzeka przybrała nieprawdopodobnie - stała się ogromna! - Wody przybywało i przybywało. Cały parter naszego domu został błyskawicznie zalany. Nosiliśmy z dziećmi na piętro, co się dało. Ale nie było czasu, żeby zataszczyć duże sprzęty. Sporą część naszego życiowego dorobku i tak zniszczył żywioł - mówi pani Stanisława. Ale, jak dodaje, wtedy nie zwracali na to większej uwagi. Najważniejsze było ratowanie życia.

- W naszej miejscowości na szczęście nikomu nic się nie stało - mówi mieszkanka Żelazna. Podkreśla, że bardzo pomogli im strażacy, którzy podczas powodzi tysiąclecia musieli zmierzyć się z czymś, z czym nie mieli wcześniej do czynienia.
Na początku lipca 1997 roku południową i zachodnią Polskę, w tym oczywiście Dolny Śląsk, nawiedziła powódź tysiącle-cia. Dotknęła nie tylko nasz kraj, ale także Czechy, wschodnie Niemcy, północno-zachodnią Słowację i wschodnią Austrię. Były miejsca, w których opady przekroczyły 500 mm na metr kwadratowy. To znaczy były kilka razy większe od normalnej średniej sumy miesięcznej. Na wodowskazach brakowało podziałki. Trwało to kilka dni, ale żywioł dokonał potwornych zniszczeń.

W naszym kraju zginęło wtedy ponad 50 osób, a straty wyniosły około czterech miliardów dolarów. Od tego kataklizmu mija właśnie 15 lat. Ci, którzy przeżyli "piekło", ciągle jednak nie mogą o nim zapomnieć. Wielu Dolnoślązakom wydaje się, jakby to było niedawno.

W Kotlinie Kłodzkiej niepozorne dotąd rzeczki zamieniły się olbrzymie rozlewiska, a fala powodziowa zaczęła zalewać wsie, miasteczka i miasta. Na pierwszy ogień poszły małe miejscowości w dorzeczach Odry i Nysy Kłodzkiej. Pojawiała się tam wielka woda, a jednocześnie nie było prądu i przeważnie łączności. Telefony komórkowe były przecież wtedy rzadkością. Sytuację trochę ratowały radiostacje straży pożarnej. Kilka miejscowości, m.in. Lądek-Zdrój i Stronie Śląskie, zostało jednak całkowicie odciętych od świata.

Powódź zaskoczyła kompletnie ludzi tu mieszkających. Są przekonani, że nie zostali w należyty sposób powiadomieni o zagrożeniu. Wielka woda pojawiała się u nich niespodziewanie - zwykle w nocy albo nad ranem. Z hukiem, niosąc ze sobą zniszczenie. Żywioł był nie do opanowania.

- Nie było mowy o workach z piaskiem czy czymś takim. Nie byliśmy kompletnie przygotowani. Każdy ratował, co mógł we własnym gospodarstwie, a najczęściej ludzie walczyli o to, żeby przeżyć - opowiada Arkadiusz Dziasek z Gorzanowa niedaleko Kłodzka.

Inny mieszkaniec tej miejscowości, Marian Gwizdak, dodaje: - Taka powódź to jak koniec świata. Nigdy tego nie zapomnę. To była noc, światła nie było, a szum był wprost niewyobrażalny. Ludzie płakali, krzyczeli.

Woda niosła sprzęty, drzewa. Jedno wielkie uderzyło w świeżo wybudowany dom jego sąsiada. Budynek praktycznie momentalnie przestał istnieć. - Nawet nie zdążyli się do niego wprowadzić - mówi Marian Gwizdak. Sąsiad pana Mariana wybudował już jednak kolejny dom - dalej od rzeki. - Sprowadziłem się tu w 1947 roku. Wcześniej, przez pół wieku, coś takiego się nie zdarzyło. Podobno za Niemca, w 1938 roku, też była tu duża powódź, ale nie aż tak wielka - tłumaczy. I wskazuje na krzyż wzniesiony przez mieszkańców Gorzanowa w 2002 roku - w piątą rocznicę wielkiej powodzi. Na krzyżu zaznaczono miejsce, do którego sięgała woda. To mniej więcej na wysokości głowy Pana Mariana.

W wielu miejscowościach Kotliny Kłodzkiej poziom wody miejscami był wtedy nawet dużo wyższy. Takiego kataklizmu w regionie, gdzie przecież często zdarzają się powodzie, nie odnotowano nawet w starych kronikach. - Niedaleko naszego domu Nysa Kłodzka łączy się z Białą Lądecką. W 1997 roku jeszcze tu nie mieszkałam, ale mąż i teściowie nieraz opowiadali mi, co się wtedy działo - mówi Agnieszka Pług z Krosnowic.
Ich dom zalany był wówczas aż po dach. Woda szybko opadła, ale pomimo remontów ściany już nigdy nie były takie, jak dawniej. Nie mogą ich porządnie wysuszyć.

- Teraz teściowie już nie żyją, a my zamierzamy się niedługo wyprowadzić stąd. Budujemy nowy dom - też w Krosnowi-cach, ale wyżej i dalej od rzeki. Jest już na ukończeniu- mówi pani Agnieszka. - Tu, blisko rzeki, nie da się normalnie żyć. Są momenty, że dosłownie nic nie chce się robić. Człowiek się zniechęca, bo ile razy można zaczynać życie od nowa? - pyta retorycznie. Wyjaśnia, że tak olbrzymia powódź, jak 15 lat temu, później już się nie zdarzyła. Ale zalewani są praktycznie co roku. Jej córka, Justynka, ma 8 lat, a przeżyła już cztery powodzie. Dziewczynka przytula się do matki i mówi, że nie spała ostatnio przez całą noc, bo padał deszcz. Nic dziwnego, że mała dziewczynka boi się powodzi.

- To naprawdę straszny żywioł. Ogień można ugasić, a woda może nadejść nagle z różnych stron i po prostu musi sama spłynąć. Trudno z nią walczyć. Tylko głupi się tego nie boi - mówi Janusz Marnik, rzecznik straży pożarnej w Kłodzku. Wspomina, że do Kłodzka fala powodziowa dotarła 7 lipca 1997 roku. Tu było najgorzej. Inne miejscowości w okolicy aż tak strasznie tej powodzi nie odczuły. W Kłodzku spiętrzenie wód było największe. Marnik wie, co mówi. W czasie powodzi tysiąclecia był w oddziale bojowym. Razem z kolegami pracowali praktycznie przez cztery dni bez przerwy.
- Ludzie najpierw nas nie słuchali i nie chcieli się ewakuować, a kiedy nadeszła powódź, żądali pomocy natychmiast i wszyscy naraz. To były bardzo trudne chwile. Przeżywaliśmy wielki stres - opowiada.

Dodaje, że jeszcze nieraz wspominają z kolegami z pracy tamten czas. Między innymi to, jak pojechali ratować w Ścinawicy dwie osoby uwięzione na poddaszu domu. Na miejscu okazało się jednak, że tych osób jest 20! W trakcie trwania akcji ratunkowej odpłynął dach domu z przywiązanym do niego pontonem. Było dramatycznie. Pomagał śmigłowiec.
Zdarzały się też momenty zabawne. Gdzieś na przykład musieli ściągać krowę znajdującą się na pierwszym piętrze budynku. Męczyli się z krasulą praktycznie przez dwa dni, ale w końcu jakoś udało się ją sprowadzić.

- Teraz opowiada się o tym bez takich emocji, ale często były to sytuacje na granicy ryzyka. Mogły skończyć się tragicznie - wyjaśnia Janusz Marnik. W Kotlinie Kłodzkiej w czasie tej powodzi kilka osób straciło przecież życie. - Utonęło u nas chyba 7 osób. Trudno się dziwić - fala powodziowa przyszła nagle. Była wielka. Nikt nas wcześniej nie poinformował o tym, co może się stać - tłumaczy Kazimiera Ihyjek. Razem z mężem, Bronisławem, prowadzą w centrum Kłodzka od ponad 30 lat lodziarnię. W swoją pracę wkładają całe serce, a lody robią naprawdę wyśmienite. Znają ich mieszkańcy i turyści odwiedzający miasto. W czasie powodzi zakład i sąsiadujące z nim mieszkanie zupełnie zniszczyła jednak woda.

- To był dramat. Zostaliśmy tylko z tym, co mieliśmy na sobie. Od tamtej pory inaczej patrzę na świat. Wszystko mi się przewartościowało. Uważam, że najważniejsze jest zdrowie, a sprawy materialne są zdecydowanie na dalszym planie - mówi pani Kazimiera. Wspomina, jak 7 lipca 1997 roku wcześnie rano mąż zawołał, żeby szybko wstawała, bo nadciąga wielka woda. Zaczął ją szarpać i ściągać z łóżka.
- Przez moment woda zasłoniła okno. Byłam po prostu przerażona - opowiada.

Nie trwało to długo, bo woda zaczęła szybko opadać, jednak wystarczyło, żeby stracili cały dorobek życia.
- Byliśmy jak nowo narodzeni. Uratowałem tylko ukochanego psa, czteroletniego wilczura - mówi Bronisław Ihyjek. Ze łzami w oczach dodaje, że rok później tego wiernego przyjaciela ktoś mu otruł...
Z wodą popłynęły ich wszystkie sprzęty, dokumenty, garaż z trzema samochodami, w tym pięknym mercedesem. Oni wylądowali na dachu kamienicy z prześcieradłem, którym dawali znaki pilotom śmigłowców, prosząc o ratunek. Nie doczekali się co prawda pomocy z powietrza, ale przeżyli i musieli dorabiać się od nowa. - Nie było łatwo. Kiedy poszedłem do banku po kredyt, to usłyszałem: "Nie ma mowy o pożyczce. Pan jest przecież zrujnowany, nic pan nie ma" - wspomina jeszcze teraz czujący żal pan Bronisław.

Pomagali im jednak życzliwi ludzie, którzy zdecydowali się poczekać na zapłatę. Ktoś dał bez pieniędzy materiały budowlane, ktoś inny maszynę do lodów i jakoś się podźwignęli. Mają gdzie mieszkać i lodziarnia jest tam, gdzie była. A nie wszystkie budynki w Kłodzku ocalały. Zniszczeniu uległo kilka kilkusetletnich kamienic. Pan Bronisław wskazuje na plac obok ich zakładu - stała tam kamienica. Podczas powodzi w 1997 roku przepływający wielki konar uderzył w nią i runęła ściana. Budynek trzeba było rozebrać. Takich zdarzeń było w Kłodzku więcej, bo woda niosła np. duże samochody, rzucając nimi jak zabawkami.

Obok lodziarni jest też inna, sławna już kamieniczka. Na wysokości około trzech metrów znajduje się tam płaskorzeźba przedstawiająca wilka. Krążą legendy o tym, że nieżyjący już Filip Fediuk, jasnowidz z Kłodzka, nazywany Filipkiem, przepowiedział, że kiedy spotkają się trzy siódemki, nastąpi kataklizm i wilk się w Kłodzku napije wody.

Rzeczywiście, 7 lipca 1997 roku woda sięgnęła na wysokość płaskorzeźby. Ponoć Filipek zapowiedział też, że gdy obok siebie staną trzy dziewiątki, wówczas i lew kłodzki pysk w wodzie umoczy. Wielu mieszkańców uważa, że chodzi o lwa w Rynku. To wysoko i oznaczałoby w dniu 9 września 2009 roku powódź znacznie nawet większą niż ta tysiąclecia, a w efekcie zalanie całej Kotliny Kłodzkiej.
- Na szczęście to była tylko przepowiednia, która się nie spełniła - mówi z uśmiechem Janusz Marnik. Nie chciałby, żeby kataklizm podobny do tego z 1997 roku przydarzył się jeszcze w Kłodzku kiedykolwiek. Miasto po przejściu powodzi było jak po bombardowaniu - wielkie wyrwy na ulicach, przypominające leje po bombach, masa gruzu, walających się wszędzie, połamanych, poniszczonych sprzętów, zniszczone domy, smród, błoto i muł. Przyjeżdżały tu wycieczki, żeby oglądać zniszczenia. Nakręcono też film o wojnie w byłej Jugosławii.

- Byli jednak tacy, co wykorzystywali sytuację, żeby coś ukraść. Szabrowali mieszkania i sklepy - mówi chcący zachować anonimowość mieszkaniec Kotliny Kłodzkiej. Dodaje, że bogatsi tracili wtedy dorobek całego życia, a inni starali się skorzystać. - Podobnie wyglądała sprawa z remontami. Niektórzy mieli marne chałupy, a po powodzi zrobili sobie remonty, wykorzystując materiały, które dostali za darmo - tłumaczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska