Aron Ralston był niezbyt rozsądnym fanem wspinaczki. W maju 2003 roku, nie mówiąc nikomu o swojej wyprawie (zresztą jak zawsze), ruszył na weekend, wypełniony łażeniem po szczelinach kanionu Blue John w Utah. Podczas wspinaczki spadający kamień zakleszczył go w jednej z nich. Ralston tkwił tam przez pięć dni, pijąc deszczówkę i własny mocz. Gdy tkanki w przygniecionej przez głaz ręce całkowicie obumarły, półżywy alpinista obciął ją i jakimś cudem wydostał się na powierzchnię, gdzie przypadkowo spotkani piechurzy pomogli mu wezwać ratowników.
W "127 godzinach" nie chodzi o to, co widać, ale jak zostało to przedstawione. A operatorzy ocierają się w filmie o mistrzostwo. Pięć dni z życia wiszącego pomiędzy skałami Ralstona zostało nakręcone z niewiarygodnym napięciem.
Zdjęcia oddają widzenie świata wycieńczonego człowieka, są nierzadko nieostre, czasem zaś wybuchają feerią kolorów, przywołując halucynacje Arona. Gdy uda mu się wyjść z potrzasku, wszystko opanowuje światło słońca, a widz sam czuje się, jakby ledwo co wypuszczono go na wolność. W efektownym, choć makabrycznym finale Boyle uderza w pompatyczne tony, ale udaje mu się uciec od taniego epatowania emocjami.
Sporą zasługę ma tu ścieżka dźwiękowa - Ralston wydostaje się z pułapki w rytm pięknego "Festivalu" islandzkiej formacji Sigur Ros. I chyba nikogo nie zdziwi, że w ostatniej scenie filmu pojawia się autentyczny bohater historii. I podpis: "Aron do tej pory wspina się po skałach. Zawsze jednak zostawia wiadomość, informującą o tym, gdzie się wybiera".
"127 godzin", reżyseria Danny Boyle, wyst. James Franco
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?